Skrót artykułu Strzałka

Czym jest medycyna narracyjna i do czego może się przydać lekarzom? Czy można i warto się jej nauczyć? O tym i wielu innych sprawach związanych z książką „Medycyna narracyjna i komunikacja w sytuacjach granicznych” mówi jej redaktor prof. dr hab. Aleksander Woźny, wykładowca Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego w rozmowie z Maciejem Sasem.

Fot. Z archiwum DIL

Zyskaj zaufanie pacjenta, a leczenie będzie skuteczniejsze!

Czym jest medycyna narracyjna i do czego może się przydać lekarzom? Czy można i warto się jej nauczyć? O tym i wielu innych sprawach związanych z książką „Medycyna narracyjna i komunikacja w sytuacjach granicznych” mówi jej redaktor prof. dr hab. Aleksander Woźny, wykładowca Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego w rozmowie z Maciejem Sasem.

 Maciej Sas: Lekarz przede wszystkim ma się znać na medycynie. Książka powstała pod pańską redakcją przekonuje, że powinien posiąść również umiejętności rozmawiania, komunikowania się. Po co to ludziom medycyny?

PROF. DR HAB.
ALEKSANDER WOŹNY
Kierownik Zakładu Medioznawstwa,
Instytut Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznej, Uniwersytet
Wrocławski, medioznawca
i literaturoznawca.

Aleksander Woźny: Profesjonalizm lekarski to nie tylko biomedycyna – to nie tylko narzędzia, które podsuwa współczesna technologia wprzęgnięta w medycynę (a więc np. tomograf, rezonans, PET itd.). Ale to także (a może przede wszystkim?) umiejętność bycia razem z pacjentem – choćby kilka minut, by pokazać, że interesuje lekarza, który jest humanistą (przynajmniej z założenia), że interesują go nie tylko nerka, żołądek i wątroba. Ale żeby też mógł spojrzeć w twarz i poświęcić choremu człowiekowi te 2–3 minuty. Przede wszystkim anamneza, to jest to, co wydobywa się od pacjenta, tak stara jak filozofia (bo stamtąd się wzięła, z greckiej filozofii) obejmuje także to, by pokazać, że choroba jest czymś, o czym warto mówić i warto docierać do jej źródeł. To także pokazanie racji, przekonań i przeżyć drugiej strony.

A więc pokazanie choremu: nie jesteś dla mnie tylko przedmiotem, jak naprawiany telewizor. Jesteś też partnerem, a nie jakimś tam człowiekiem gorszego sortu. Chcę cię wysłuchać, bo jesteś równie tyle wart co ja…
– Oczywiście – i to jest bardzo piękna metafora! Ale ta metafora ma swoją złą stronę, bo porównywanie człowieka do mechanizmu jest czymś, co odbiera mu to, czym różnimy się od mechanizmów. Na przykład w trakcie pandemii (która niby minęła, ale wciąż jednak nam zagraża) wielu z nas myślało, że z koronawirusem jest właśnie tak, jak z samochodem, a więc gdy coś się psuje, to jadę do mechanika, on postuka, popuka, poklepie i znowu wracam na autostradę. Okazało się, że to nie jest tak! Sam respirator (choćby najpiękniejszy, błyszczący, najnowszej generacji) nie przywraca tego, co było wcześniej. Okazało się, że dla wielu z nas jest to test, śmiertelny test.

Przede wszystkim pandemia przyniosła skutek poważny, może mało medyczny, ale potwornie dolegliwy, czyli wielką samotność.
– O tak! I ta samotność jest czymś, na co bardzo często pacjent jest skazywany. I to paradoksalnie nawet ten, który jest przyjmowany w prywatnym gabinecie, któremu być może lekarz poda nawet rękę, bo doszedł do wniosku, że tak będzie po ludzku. Ale jeśli to jest tylko wyuczony gest, który nic nie znaczy, to on tak naprawdę niczego nie zmienia! Tu chodzi o coś innego – o wrażliwość, ale też o to, by oprócz tego, że wydobywam z pacjenta wszystko, co jest w jego przeżyciu choroby ważne i czym ma możliwość podzielić się ze mną jak z lekarzem, to poza tym ja mogę mu coś dać. Bo on oczekuje od lekarza, żeby przez chwilę spojrzał mu w twarz i powiedział (choćby wzrokiem czy najdrobniejszym gestem): „Jesteś kimś ważnym i choćby przez moment możemy potraktować się jak partnerzy”.

Niewidzialna pigułka przeciwbólowa?
– Rzeczywiście, ale to też coś więcej, a mianowicie to także docieranie do tego, co jest duchowym, a zapomnianym przez współczesność, wymiarem człowieka. Wspomniał pan przed chwilą o bardzo ważnych sprawach, jakimi są ból i cierpienie. Czytam właśnie bardzo ciekawą, mądrą książkę Byung-Chul Hana Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje. Pisze ten filozof (z pochodzenia Chińczyk, ale żyjący w Niemczech) coś, co było dla mnie potwierdzeniem rangi, statusu i niezbędności tego, co pojawia się pod szyldem „medycyny narracyjnej”. On nie używa określenia „medycyna narracyjna”. Pisze, że cierpienie i ból to odczucia, które są bardzo ważne w kształtowaniu człowieka, jego osobowości i tożsamości. Prowadziłem ostatnio warsztaty, podczas których zaproponowałem pewne scenariusze dla lekarzy – mieli wybrać od A do H taką możliwość, którą sami zaleciliby. Chodziło o rzecz wydawałoby się przyziemną, a jednak istotną: przychodzi mąż z żoną do lekarza. Żona przed wizytą prosi lekarza, by nie mówił mężowi o bardzo zaawansowanym stanie jego choroby onkologicznej. Pytanie, co by zalecił lekarz w takiej sytuacji? Padały skrajnie różne odpowiedzi…

No bo to nie jest sytuacja zerojedynkowa!
– Ma pan rację – nie jest. Ale okazało się, że dla wielu spośród tych, którzy rozważyli 7–8 możliwości, była jedna taka: „Czy panu coś dolega i czy mogę podać coś, co będzie przeciwdziałać bólowi?”.  To okazało się ważniejsze, niż umożliwienie pacjentowi zrozumienia tego…

pacjentowi zrozumienie tego, z jak poważną chorobą się zmaga – być może śmiertelną. Odnoszę to do wspomnianego przed chwilą filozofa – on mówi, że unikamy cierpienia za wszelką cenę, a więc jeśli zaczyna nas boleć głowa, to natychmiast łykamy tabletkę. Gdy czujemy, że atakuje nas przeziębienie – bierzemy na to jakiś środek. Natomiast w przypadku zbliżającej się śmierci (jak w opisywanej sytuacji) i śmiertelnej choroby ważniejsze okazuje się pytanie, czy mogę ci podać jakiś lek, który zaleczy (być może doraźnie) bóle, ale nie podejmuję próby pokazania sytuacji, która jest egzystencjalnie graniczną.

Tu przypomina mi się jeszcze inna bardzo istotna historia, którą opisywała jedna z lekarek (bodajże warszawskich). Pani profesor z rakiem trafia do onkologa, a on komunikuje wprost: „Pani koniec jest bliski. Obydwoje jesteśmy lekarzami i możemy to sobie powiedzieć. Proszę się zająć uporządkowaniem spraw – przede wszystkim finansowych. No i zorganizować swój pogrzeb”. A ona na to: „Ale co z moją duszą? To, o czym pan powiedział, to nie moje zmartwienie! Pieniądze nie mają dla mnie teraz żadnego znaczenia. Ja przygotowuję się do zderzenia z tym, co mnie czeka i to jest dla mnie wielką sprawą, nie do końca pewną”. Byung-Chul Han podkreśla, że uciekamy, ponieważ boimy się mówić nawet o tym.

Wróćmy do książki, która sprawiła, że rozmawiamy teraz ze sobą: dla większości lekarzy termin „medycyna narracyjna” będzie brzmieć egzotycznie. Co się kryje w tym mądrym powiedzeniu? Jak użyć tej medycyny wrażliwości i okazać pacjentowi swoje człowieczeństwo w czasie trwającej przeciętnie 5 minut wizyty opłacanej przez Narodowy Fundusz Zdrowia?
– I to jest argument, który ma powalać – bardzo często używany przez lekarzy! Proszę zwrócić uwagę, że badania przeprowadzane jako eksperyment dotyczący właśnie tej relacji, o której pan mówi, wykazują coś innego – widać z nich, że jest stereotyp, z którym łatwo żyć. Lekarze wychodzą z założenia, że jak mają 15 minut na pacjenta (bo tyle daje NFZ), to „cóż ja mogę?!”. Zrobiono kilka lat temu eksperyment, który polegał na tym, że przedłużono wizytę pacjentów – trwała powyżej 20 minut. Powiedziano lekarzom, że to dla nich szansa, by poznali trochę lepiej pacjenta i żeby to było okazją właśnie do tego…

„Użyjcie medycyny narracyjnej”?
– Człowiek, który zorganizował badania, nie wiedział o medycynie narracyjnej, ale miał świadomość rangi rozmowy z pacjentem. I co się okazało? Po 7-8 minutach lekarz nie miał o czym mówić… Ale to nie koniec tej historii – relacja, która buduje się między ludźmi w dialogu, w komunikacji, jest taką, że jeśli przychodzę do kogoś, kto stoi (nazywając to językiem socjologicznym) wyżej w hierarchii społecznej, to jest pan doktor, a więc ktoś, kogo darzy się pewną estymą, to on oczekuje, że ja będę się zachowywał tak, jak karta informacyjna z przebiegiem mojej choroby… Związany z tym znakomity test zrobiła (a w zasadzie przeprowadziła rozmowę) Rita Charon, która jest matką chrzestną medycyny narracyjnej – stworzyła ją w Columbia University. Ona przeprowadziła rozmowę z człowiekiem, który po przebytym zawale był sparaliżowany do połowy, miał rozszczepienie aorty i jeszcze pięć innych dolegliwości. Przywieziono go na wózku. Niepytany zaczął opowiadać: „Rozszczepienie aorty, przebyte zawały…”. I tak krok po kroku, jakby odczytywał kartę informacyjną swojej choroby. Rita Charon spogląda, po czym przybliża się do niego na niewielką odległość ze swoim fotelem i pyta: „W czym mogę panu pomóc?”. I ten człowiek, który przeżył wiele, który stracił nadzieję, nagle zaczyna płakać i wykrztusza: „Pani profesor, do mnie nikt tak jeszcze nie mówił…”. To jest to, czego nie umiemy, nie znamy, a więc wzajemne otwarcie.

I teraz wracam do myśli sprzed tego przykładu. Jeśli lekarz przyzwyczai pacjenta do tego, że on mówi tylko to, co po kolei odczyta z karty informacyjnej, to kiepska sprawa. Bo tu mamy do czynienia z relacją zwrotną (to są schematy). Pacjent będzie uważał, że wszystko inne przestało się liczyć i podaje tylko te informacje, które są oczekiwane i ważne, a robi to z poczuciem ogromnej straty, którą właśnie poniósł.

Tak naprawdę mówi pan teraz o tym, że to lekarz ma klucz, który otwiera umysł pacjenta?
– Tak! Powiem teraz kontrowersyjną rzecz o patocoachingu, który jest często organizowany dla lekarzy. Otóż nie tylko oni są odpowiedzialni za relację, o której tutaj mówimy. To jest szkolenie na studiach. Same studia, które nie uczą komunikacji, poza jakimiś drobnymi rzeczami (sami lekarze to mówią). Ale przede wszystkim, moim zdaniem to dotyczy szkoleń, które przeprowadza bardzo wielu (nie wszyscy) psychologów i psychoterapeutów, wbijając do głowy lekarzom i nam wszystkim, że komunikacja to wyłączna domena psychologów. Kiedy więc prowadzę warsztaty właśnie z komunikacji i zaczynam, to lekarze mówią: „Tak, tak – to nam na psychologii mówili”. A ja mówię, że to nie jest psychologia! To jest nauka, która rozpoczęła się być może wraz z retoryką Arystotelesa, która nazywa się nauką o komunikowaniu. Co dalej? Otóż psychoterapeuci, niektórzy psychologowie (wcale nie małe ich grono) podejmują taką sprytną strategię: zakładają, że najwięcej problemów lekarzom stwarza tak zwany „trudny pacjent”, czyli agresywny, roszczeniowy. Skoro więc lekarz oczekuje, że się nauczy radzić sobie z takim pacjentem, to psychoterapeuta mówi mu, jak postępować, żeby takiego okiełznać.

Jak nim manipulować?
– Doskonale pan to sformułował – jak nim manipulować, wykorzystując swoją przewagę komunikacyjną, społeczną i każdą inną. I tak naprawdę, kiedy czytam dziesiątki wykładów w prasie (także tej branżowej), to widzę coś takiego: „Z pacjentem roszczeniowym postępujesz tak…”, „z pacjentem agresywnym postępujesz tak…”.

Swego rodzaju instrukcja obsługi.
– I etykietowanie człowieka. Psycholog, który przecież wie, że każdy człowiek jest niepowtarzalną konstrukcją psychiczną, duchową, cielesną, mówi: „Wsadź tego pacjenta w taką właśnie szufladkę. Ja ci daję wytrych, otworzysz szufladkę i masz go!”. To mnie przyprawia po prostu o ból głowy! A po takich szkoleniach obie strony wychodzą zadowolone…

No bo lekarz myśli sobie: „Dam radę!”, a szkolący: „Zarobiłem przyjemne pieniądze”.
– A poza tym „Jestem traktowany tutaj jako taki prorok – mogę układać ścieżki komunikacji”. Tak się rodzi „guru”. To mój wielki ból, by dotrzeć do lekarzy i powiedzieć im: „Kochani, nie zawsze psychoterapeuta jest tym, który będzie otwierał wrota do mądrości”.

Podsumujmy tę część naszej rozmowy: po co lekarzowi (mówiąc językiem biznesowym) medycyna narracyjna? Co może mu dać?
– Przede wszystkim umożliwia zyskanie zaufania pacjenta, a to wielki kapitał! Bez zaufania, bez poczucia, że mogę powierzyć mu swoje zdrowie i życie, nie ma skutecznego leczenia, nie ma przyjęcia zalecanych działań i ordynowanych leków, jako tych, które mi pomogą, bo przecież mu nie ufam!

Owszem – kupię, ale niekoniecznie je wezmę?

– Albo kupię i wezmę, albo „To z żoną proszę pogadać”. Tak, jak powiedział pewien pacjent, który przyszedł do lekarza: „A co mnie to interesuje – i tak nie zapamiętam…?”. Proszę zwrócić uwagę: jeśli ja (czyli pacjent) nie zapamiętam, to lekarz jest tu zbędny, bo będzie to relacja żona chorego człowieka – lekarz, a przecież choroba jest we mnie. Tu trzeba przyjąć długofalową perspektywę terapii, którą zarysuje lekarz, jako ważną dla mnie – pacjenta. A więc, jeśli lekarz powie: „Zacznij chodzić na spacery, codziennie uprawiać nordic walking, bo to ci pomoże”, to chory zacznie tak postępować. Sam wiem, bo ćwiczę prawie od pół roku i wchodzę na piąte piętro bez zadyszki. Ale powiedział mi to kardiolog, do którego mam absolutne zaufanie. Pomyślałem sobie, że temu doktorowi zaufam i zdaję sobie sprawę, że to nie jest tani chwyt. I to rzeczywiście przynosi skutek, bo się czuję znacznie lepiej.

Widzę Pański uśmiech, co znaczy, że to jest skuteczne.
– Oczywiście! Co jeszcze daje lekarzowi medycyna narracyjna? Wróćmy do metafory, której Pan użył – do samochodu, mechanizmu, który się naprawia i potem on znowu działa. Wiemy, że to nieprawdziwy mechanizm, nieprawdziwa metoda, nieskuteczna technika, bo tak nie jest. Ale medycyna narracyjna chroni także lekarza przed wypaleniem.

To ważny aspekt.
– Bardzo ważny aspekt – przytaczam tutaj przykład, kiedy doktor Jonathan Shay z bostońskiego ośrodka dla weteranów w latach 90. XX wieku przyjmował amerykańskich weteranów walczących wcześniej w Wietnamie, a potem w kolejnych konfliktach – choćby w Iraku. Oni byli chorzy przede wszystkim na… zamilknięcie. Milczenie było świadectwem ich zamurowania – nie potrafili mówić o tym, co przeżyli.

Drzwi zatrzaśnięte, kto znajdzie klucz?!
– Tak, i Shay tego klucza szukał. Nagle wpadł na pomysł, że przecież podobni byli bojownicy u Homera w „Iliadzie”. Rozpisali więc „Iliadę” i jeden wcielił się w rolę Achillesa, drugi został Hektorem. Nagle ci współcześni wojownicy zaczęli w tych postaciach z literatury odnajdywać siebie, odegrali własną rolę. Co więcej, nazwali swoje przeżycia, a więc to, czego nie potrafili wcześniej nazwać, bo byli zamurowani i język nie dawał im możliwości komunikowania. I nikt od nich tego nie oczekiwał. Teraz mówimy o pacjentach, ale ja powiedziałem też o lekarzach. Mówi się, że jednymi z tych, których wypalenie dotyka najczęściej, są właśnie oni. W pokoleniu moich dzieci, a więc młodych ludzi trudno wskazać człowieka, który nie chodziłby do psychiatry. To jest naprawdę przerażające, a dotyczy również lekarzy. Pracuję, a jak zaczynam czuć wypalenie, to ruszam w jakieś egzotyczne podróże (np. dorzecze Amazonki) i ryzykuję życiem, żeby przeżyć coś ekstremalnego, co może powstrzyma wypalenie i da poczucie, że gdzie indziej mogę się realizować.

Trochę w myśl zasady, że jak boli mnie noga, to uderzę się w rękę i przestanę myśleć o nodze?
– To z jednej strony. A z drugiej, gdy tak się stanie, to pójdę do psychiatry. Albo psychoterapeutę sprowadzę pacjentowi, jeśli to on będzie potrzebował pomocy. Ale co zrobić, by przy okazji nie doprowadzić do „zepsucia” całego organizmu?

Strasznie psuje Pan interes psychoterapeutom…
– No tak, ale oni i tak poradzą sobie doskonale (uśmiech). Nie martwmy się o nich. Co zrobić, zanim się lekarz wypali? Kiedy jestem w Dolnośląskiej Izbie Lekarskiej, kiedy spotykam lekarzy – także poprzez magazyn „Medium”, widzę, jak wielu z nich pisze literaturę, opowiadania, poezję. W ten sposób mają możliwość odtworzenia i poszerzenia swojej emocjonalności. Jestem zachwycony tym, poczynając od prezesa DIL-u, który jest multiinstrumentalistą i wiem, jak mówi. A jest to mówienie ludzkim językiem, co bardzo trudno spotyka się w dzisiejszym świecie. A więc z jednej strony jest aktywność, a z drugiej – uczucia, emocje wrażenia, które zostały opisane od Sofoklesa po Dostojewskiego, Saint- Exupéry’ego, Kafkę, Tomasza Manna czy polskich twórców, choćby takich jak Wiesław Myśliwski. To jest nieprzebrane repozytorium wyobraźni.

Trudnych słów Pan używa, mówiąc o prostym języku…
– (śmiech) Słusznie, wycofuję to repozytorium. To jest rzeczywiście nieprzebrany zbiór, skarbiec, bogactwo emocji, wrażeń, przeżyć nazwanych, pogłębionych i możliwych do przyjęcia tak, byśmy zrozumieli samych siebie. Znowu przychodzi mi na myśl coś, o czym piszą przedstawicielki medycyny narracyjnej, Amerykanki będące jednocześnie literaturoznawcami (ja nie jestem lekarzem, ale literaturoznawcą z pierwszego chowu). Takie dwie lekarki działające dynamicznie na polu naukowym medycyny narracyjnej piszą o przypadku, kiedy robią warsztaty dla lekarzy, którzy przychodzą i mówią: „Nie radzimy sobie z pacjentami”. I tu padają te etykietki, że oni są albo agresywni, albo roszczeniowi, albo zamknięci. Jeden ze szkolących się przyznaje, że się boi pewnego pacjenta (mi lekarze też to potwierdzają, że się boją niektórych pacjentów). On podkreśla, że boi się zostać z takim pacjentem sam na sam. Nic się złego nie zdarzyło – on nie pobił go, nie napadł, ale za każdym razem w jego obecności odczuwał psychiczne obciążenie.

Danielle Spencer mówi tak: „Sięgnęliśmy do opowiadania Fiodora Dostojewskiego pod tytułem Człowiek z podziemia”. Traktuje ono o człowieku, który został raz sponiewierany i całe jego życie jest odreagowaniem tego sponiewierania. On nienawidzi wszystkich ludzi, nienawidzi świata. Kobiecie, którą mógłby pokochać i która pokochałaby jego (a może już pokochała?), daje w twarz psychicznie, bo boi się, że jego skrajnie negatywny obraz człowiek runie. Woli pozostać przy swoim, który jest pancerzem. Kiedy lekarz w trakcie warsztatów przeczytał ten fragment, powiedział: „To ja spróbuję” i na następnych warsztatach przyznał, że rzeczywiście – to po jego stronie było otwarcie. „Już wiem, co on czuje, kiedy przychodzi do mnie” – mówił. I to jest trochę rozbudowana odpowiedź na pańskie pytanie.

Czy medycyny narracyjnej można się nauczyć?
– Oczywiście, że tak. Działa to tak, że w momencie, kiedy połykam tego bakcyla, jakim jest medycyna narracyjna, a to może być właśnie coś przeczytanego.

Czyli to trochę tak, jak wybranie się na warsztaty dotyczące na przykład tomografu komputerowego?
– I tak, i nie. Rzeczywiście, są pewne środki, które mają charakter bardzo techniczny, np. te najprostsze – jeśli pacjent do mnie mówi, to na chwilę odsuń komputer, pomyśl i może przysuń nawet krzesło do tego człowieka. Kiedy jesteś w szpitalu i widzisz pacjenta, który ma wielki problem z mówieniem i nie słyszysz go, siądź na łóżku i może dotknij dłonią jego dłoni. To jest komunikacja sensytywna. Pytam pielęgniarek z oddziałów paliatywnych, co robią, kiedy pacjent umiera i nie może mówić. „Przytulam go” – odpowiada taka pielęgniarka. Czyli są to rzeczy techniczne, a jednocześnie nietechniczne.

Trzeba otworzyć głowę i serce…
– Właśnie tak – i jedno, i drugie! I to jest ten bakcyl, który zaczyna działać także w lekarzu. Bo jeśli on widzi, że jest skuteczny, efektywny w tej właśnie relacji komunikacyjnej, to myśli sobie, że przecież to jest takie proste i warto było tak postąpić. Efekt? Zastosuje to wobec innego pacjenta i zobaczy, jaki będzie skutek. To są klocki domina, chociaż – być może – w stosunku do drugiego będzie trochę trudniej pewne rzeczy uzyskać. Ale warto podjąć taki wysiłek.

Za dwie godziny będę miał seminarium z człowiekiem, który przyszedł do mnie i powiedział, że będzie pisać o medycynie alternatywnej i akademickiej. Pytam się go, jak definiuje medycynę akademicką. Powtarza to, co wyczytał w Wikipedii. Mówię, żeby spróbował znaleźć coś więcej, poszukać. I w pewnym momencie rozmowy czuję, że on o tej medycynie alternatywnej ma zdecydowanie negatywne zdanie – uważa, że ona jest w ogóle do bani, bo istnieje tylko jedna prawdziwa – ta akademicka. Dzisiaj chcę mu tę książkę Hana podsunąć. Ostatnio podsunąłem mu już tekst, który mówi o medycynie ludowej, o spuszczaniu krwi, w które wierzyli święci, akademiccy lekarze. Medycyna ludowa to coś, z czego pewne rzeczy przejmuje przecież ta akademicka, choćby ziołolecznictwo. I widzę, że on zaczyna trochę pękać, bo na seminarium to taki mądry przecież jest (uśmiech). Ja sam, gdy napisałem doktorat, wydawało mi się, że taki mądry jestem (śmiech). A nawet nie umiałem mówić do studentów. Wielką nauką była dla mnie praca z dziennikarzami w roli rzecznika prasowego – wtedy zrozumiałem, że bełkoczę w relacjach, nie umiem mówić normalnym, zrozumiałym językiem, tylko sadzę język literaturoznawczy. Ten problem dotyczy także wielu lekarzy i nas – ludzi uniwersytetów.

Mów tak, żeby zwykły człowiek z ulicy to zrozumiał?
– Oczywiście, bo jeśli nie umiesz powiedzieć prostym językiem tego, co skomplikowane, to znaczy, że sam nie rozumiesz – nie ma co się tak sadzić (uśmiech).

Książka pod Pana redakcją powstała ze zbioru rozmaitych przemyśleń i materiałów od rożnych ludzi. Kim są ci, którzy ją stworzyli? Co nimi kierowało, że chcieli się do tego przyłączyć? To przecież nie tylko lekarze i literaturoznawcy.
– Tak bardzo ogólnie nie da się tego wytłumaczyć. Pierwszy związany z tym wątek jest taki, że była konferencja, którą pomogli mi zorganizować mój były doktorant doktor Michał Rydlewski i doktor Małgorzata Kolankowska, którym ogromnie wiele zawdzięczam. Była moja córka Agnieszka Nehring, która też znalazła się w tym kręgu. Byli również moi byli doktoranci – ich nazwisk nie będę wymieniał, ale one są w książce. Tworzymy taki nieformalny zespół 5–6 ludzi. To w większości są młodzi ludzie kilka lat po doktoracie, których udało mi się zarazić bakcylem medycyny narracyjnej. To tyle, gdy chodzi o sferę uniwersytecką. Natomiast jest jeszcze sfera lekarska – dotarłem do lekarzy, którzy są współautorami tej książki i poprzez głośny raport Jarosława Waneckiego (który jest też autorem jednego z tekstów). Napisał opublikowany przez Naczelną Izbę Lekarską raport sprzed 2–3 lat o stanie opieki zdrowotnej w Polsce. I zebrał głosy 100 lekarzy, którzy wypowiadali się nie na temat tego, że obowiązują niskie stawki za ich pracę, mają mało czasu, mało pieniędzy (bo to było oczywiste). Za zadanie mieli mówić o realnych problemach związanych z opieką zdrowotną w Polsce – takich, które są do poprawienia stosunkowo prostymi metodami. Do mnie trafił zupełnie przypadkowo specjalny zeszyt, który opracował samorząd lekarski (Naczelna Izba Lekarska). Po jego przeczytaniu po prostu doznałem olśnienia, bo nagle okazało się, że wielu tych lekarzy mówi językiem medycyny narracyjnej, nie mając pojęcia o tym, czym ona jest.

Warto czasem uporządkować te myśli nieuczesane.
– Warto – bez wątpienia. Poza tym oni podkreślają, że to, czego najbardziej brakuje, i czego najbardziej nie umieją robić lekarze, to jest komunikacja z pacjentami. Napisałem krótką recenzję tego raportu opublikowaną przez Naczelną Izbę Lekarską, po czym pomyślałem sobie, że na taką konferencję trzeba koniecznie ich zaciągnąć, zaprosić. Jeden był z Łodzi (doktor Jarosław Paśnik), jeden spod Warszawy (doktor Jarosław Wanecki). Byli też ludzie z innych części Polski. Była również wypowiedź doktora Pawła Wróblewskiego z Wrocławia. Skontaktowałem się z nimi i zaproponowałem, żeby przyjechali. I to była najtrudniejsza konferencja, jaką w życiu zorganizowałem…

Uczesać wszystkie nieuczesane myśli?
– To też, ale przede wszystkim „uczesać” samych tych ludzi (śmiech). Trzeba było wybrać termin, co wydawało się zadaniem niewykonalnym. Problem w tym, że oni nie wiedzieli, o czym mają mówić i stwierdzili, że w związku z tym chyba nie przyjadą… Powiedziałem im więc, by powiedzieli to, o czym napisali do wspomnianego raportu. „A może nieco to rozwińcie” – dodałem. I przyjechali! Spotkanie okazało się fantastyczne, bo wszyscy mówili o rzeczach naprawdę bardzo ważnych. Doktor Jarosław Paśnik napisał tekst: „Posłuchaj mnie jeszcze trochę doktorze”. Jak mówił, wsłuchuje się w to, co ma do powiedzenia pacjent i odkrywa w jego życiorysie już od dzieciństwa pewne rzeczy, które mogły spowodować jakąś immunologiczną przypadłość, którą teraz trzeba odtworzyć.

Czyli przyczyna nie tkwi w analizach badań, tylko w tym, co wyjawia pacjent?
– Tak właśnie. To jest to, co przyjęła medycyna – anamneza, czyli po prostu przeprowadzenie szczegółowego wywiadu, który ceniły takie tuzy jak profesor Szczeklik, profesor Gładysz, profesor  Kępiński czy profesor Dąbrowski. I nagle okazało się, że oni to mają! I ta książka jest dla mnie pewnym objawieniem. Nieskromnie tak mówić o książce, którą sam redagowałem, ale ona jest objawieniem i bardzo by mi zależało, by trafiła do szerszego grona odbiorców, bo ona pokazuje, że lekarze dysponują wielkim potencjałem.

Jak słyszę, jest pan dumny z efektu.
Jestem, naprawdę. To jest trochę tak, jak wtedy, gdy broni pracy doktorskiej mój były doktorant i w trakcie jej pisania dowiaduję się o rzeczach, o których nie miałem pojęcia. W efekcie dochodzę do wniosku, że jest w wielu rzeczach mądrzejszy ode mnie. I ja się z tego cieszę, bo nie ma dla nauczyciela rzeczy większej, niż pomyśleć sobie: „Poszedł dalej w tę stronę, w którą ja szedłem”. Tak jest i z tymi doktorantami, i z tymi lekarzami, których chętnie bym odznaczył jakimś medalem (który najpierw musielibyśmy wymyślić).

Mówi pan teraz o tych, którzy zechcieli o sprawie mówić?
– O tych, którzy odważyli się pójść pod prąd. Wiem, jakie to trudne i jak trudne było dla nich napisanie tekstów, bo przecież oni nie są od tego, by pisać artykuły o komunikacji. Ale dzięki temu widzę możliwość, by poszerzać krąg tych, którzy zarażą się medycyną narracyjną, bo – jak sądzę – takie grono jest naprawdę liczne. Często przeszkadza właśnie lęk przed mówieniem – bywa głęboko porażający. Dzisiaj mam się spotkać z Agnieszką Zwiefką, znaną reżyserką i naszą pracownicą, która robi filmy o milczących, o królowej ciszy – cygańskiej dziewczynce, która zapragnęła tańczyć mimo tego, że była głuchoniema. Robiła też film o Wice – kobiecie, która ma 80 lat i jest didżejką. Albo o ludziach ze schroniska im. Brata Alberta (to był jej pierwszy film). Robi filmy o odrzuconych, milczących, niedopuszczanych do mówienia, których najchętniej byśmy odsunęli, którzy być może celowo nie są wpuszczani na pierwsze strony gazet. Jestem jej za to wdzięczny! Cały czas jej powtarzam, że to bardzo ważna rzecz i ogromnie się cieszę z jej sukcesów. Tak sobie myślę, że wśród milczących znajdują się właśnie ci nasi lekarze, autorzy tekstów z tej książki, którzy odważyli się zabrać głos. Okazało się, że to, co mówią, jest równie ważne jak to, co robią jako lekarze. To wszystko jest fantastyczne i dlatego jestem dumny z tej książki.

 

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?