Skrót artykułu Strzałka

Dr hab. Barbara Bruziewicz-Mikłaszewska z samorządem lekarskim związana jest od początku jego istnienia. Co jest jest jej pozazawodową pasją? Dowiedźcie się sami.

Barbara Bruziewicz-Mikłaszewska

Berety i kapelutki

Moja śp. Babcia powtarzała: „Nie wypada damie wychodzić z domu z gołymi rękoma, nogami i gołą głową”, tzn. bez rękawiczek, pończoch i kapelusza. Za Jej sprawą od studenckich lat noszę i kolekcjonuję berety. Kocham zarówno te z antenką i bez antenki, te z filcu, i te z aksamitu. Mam ich 21. Wiążą się z nimi zabawne anegdoty.

W grudniu 1968 roku pojechałam na Konferencję Studenckich Kół Naukowych na Węgry do Debreczyna z moimi czterema kolegami z Akademii Medycznej we Wrocławiu. Wygłosiłam tam referat protetyczno-stomatologiczny w języku francuskim, a kolega Jurek L. mówił po angielsku o pediatrii. Rankiem dnia następnego spieszyliśmy się na pociąg. Chcieliśmy dotrzeć do Budapesztu, gdzie zorganizowano spotkanie z młodzieżą akademicką. Z pośpiechu zapomniałam zabrać dokumenty i pieniądze. Wszystko zostało na stole w domu studenckim. Dopiero w Budapeszcie, gdy przyszło do płacenia za bilet tramwajowy, zorientowałam się, że nie mam grosza przy duszy. Koledzy nawrzeszczeli na mnie, że „Bruś” to gapa, itp. Prawie się popłakałam. Ale jeden z nich – Włodek R. – okazał się dżentelmenem i z wyrozumiałością podzielił się ze mną połową swoich 120 forintów. Przygadał przy tym: „Jesteś moją utrzymanką”! A ja entuzjastycznie: „Jak się moje znajdą, to nic sobie nie kupię i zaproszę Was na wino! I stało się. Dzień później kolega Stefan z Debreczyna przywiózł mi moją zgubę.

Po spotkaniu z węgierskimi kolegami szliśmy sobie główną ulicą Budapesztu. Nagle wypatrzyłam beret! Śliczny, wtedy najmodniejszy (jak z filmu „Bonny and Clyde”) – z pomponem. Westchnęłam, był drogi, a ja przecież obiecałam… Jeden z kolegów poprosił mnie, bym pomogła mu wybrać beret dla siostry. To miał być prezent. Najśliczniejszy był koralowo-pomarańczowy, taki „electric”.

Minęło trochę czasu. Pewnego razu wracając ze stołówki „Pod świnią” zobaczyłam mój „beret”.

Świetnie komponował się z szarym, bardzo szykownym płaszczykiem, z aksamitnymi czarnymi wyłogami mojej młodszej koleżanki. Jak się później okazało została… żoną jednego z kolegów z wyprawy na Węgry.

Berety są do dziś moimi ulubionymi nakryciami głowy, choć moja śp. Mama mówiła, że pora spoważnieć i zacząć nosić po czterdziestce kapelusze. Żeby zrobić Jej przyjemność, zamówiłam u zaprzyjaźnionej modystki — Pani Bogusi (technika dentystycznego z wykształcenia) – nakrycie głowy prosząc, żeby był to kapelusz à la beret. Pani Bogusia stanęła na wysokości zadania i wykonała coś pięknego! Gdy taka elegancka przyjechałam do Mamy, usłyszałam: „W końcu wyglądasz jak człowiek”.

Miesiąc później pojechałam do Paryża na Kongres ADF (Association Dentaire Française). Ujrzawszy mnie, moja francuska przyjaciółka stwierdziła z zachwytem: „Już sobie kupiłaś w Paryżu chaperon” — bo akurat podobne były bardzo „à la mode”.Tyle, że z kokardą z boku, a ja miałam filcową różę. Dumna, powiedziałam, że to z Polski! Na co moja przyjaciółka: jaka firma? Z całą satysfakcją przeliterowałam: „Madame Bo-gu-sia!”.

Berety kocham do dziś. I zaczynam lubić kapelutki…

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?