Skrót artykułu Strzałka

W jednym z mediów społecznościowych poświęconych medycynie narracyjnej, w ramach narrative medicine community, przed kilkoma miesiącami pojawił się wpis studentki czwartego roku medycyny. Wyznaje ona, że doznała iluminacji, kiedy uświadomiła sobie, że język, jakiego używają lekarze mówiący o pacjentach, może utrudniać zrozumienie choroby, a taki właśnie język jest przekazywany studentom odbywającym szpitalne staże. Stąd pytanie, które sobie stawia: jak zmieniać sposób mówienia o pacjentach, aby nie zamykać ich w szufladkach: pacjentów odmawiających współpracy, niedostosowujących się czy zachowujących niezgodnie z oczekiwaniami medyków? Takich, których najczęściej określa się po prostu mianem „trudnych pacjentów”.

Z cyklu medycyna narracyjna

Prof. dr hab. Aleksander Woźny

Fot. z archiwum A.W./UWr

„W okowach języka”

Tekst Aleksander Woźny

W jednym z mediów społecznościowych poświęconych medycynie narracyjnej, w ramach narrative medicine community, przed kilkoma miesiącami pojawił się wpis studentki czwartego roku medycyny. Wyznaje ona, że doznała iluminacji, kiedy uświadomiła sobie, że język, jakiego używają lekarze mówiący o pacjentach, może utrudniać zrozumienie choroby, a taki właśnie język jest przekazywany studentom odbywającym szpitalne staże. Stąd pytanie, które sobie stawia: jak zmieniać sposób mówienia o pacjentach, aby nie zamykać ich w szufladkach: pacjentów odmawiających współpracy, niedostosowujących się czy zachowujących niezgodnie z oczekiwaniami medyków? Takich, których najczęściej określa się po prostu mianem „trudnych pacjentów”.

Jak widać, artykuł ten stanowi w pewnym sensie kontynuację poprzedniego, zamieszczonego w majowym numerze „Medium”, ale jest zarazem kolejnym krokiem na drodze, która, jak zakłada medycyna narracyjna, prowadzi do polany. Do miejsca, w którym może nastąpić autentyczne spotkanie lekarza z pacjentem. Drogowskazem wiodącym ku prześwitowi w gęstym lesie nieprozumień, wzajemnych obaw i lęków w relacji lekarza z chorym, jest pytanie zadane przez studentkę, która dostrzegła konsekwencje niewłaściwego sposobu mówienia z pacjentem i o pacjencie.

Pytanie naszej studentki zakorzenia się mocno w jednym z najważniejszych postulatów medycyny narracyjnej, w jej apelu o posługiwanie się w relacjach z pacjentami językiem autentycznym. Przywołując koncepcję francuskiego filozofa Merleau-Ponty’ego, medycyna narracyjna sięga po mowę autentyczną. W przeciwieństwie do mowy codziennej, w której wciąż powtarzamy te same banalne słowa, mowa autentyczna jest kreatywna. Posługując się nią, tworzymy w kontakcie z innymi ludźmi coś, czego wcześniej nie doświadczali, budujemy od podstaw coś, co jest dla nich nowością, I co pozwala im nie zasklepiać się w tym, co jest z góry przewidywane. Zamiast utartych sposobów mówienia mowa autentyczna stwarza szansę otwarcia się na znaczenia, których wcześniej nie przeczuwali.

Przechodząc do relacji lekarz – pacjent, konieczne jest porzucanie przekonania, że wystarczy POINFORMOWANIE swego podopiecznego o jego dolegliwościach w dobrze znanym medykom języku biomedycyny. Otóż techniczno-medyczny aspekt to za mało. Nie wyczerpuje się w nim dobro, jakie może czynić lekarz, bowiem w relacji z drugim człowiekiem, który nierzadko doświadcza traumy spowodowanej przerażającą go chorobą, lekarz powinien stawić czoło niemej maszynerii i zrobić wszystko, aby pacjent nie czuł się zakuty, na dodatek w okowy martwego języka. Można przecież inaczej. Tak, jak podpowiada lekarzom Anatol Broyard, amerykański pisarz i pacjent chory na raka, który długie miesiące przeleżał na oddziałach onkologicznych, autor światowego bestsellera „Upojony chorobą. Zapiski o życiu i śmierci”. Nie akceptuje on, podobnie jak dr Rita Charon, matka chrzestna medycyny narracyjnej, dystansu po stronie lekarza. Przeciwnie, „lekarz bowiem, podobnie jak pisarz, musi mówić własnym głosem, którego brzmienie, rytm, dykcja i melodia wyrażają jego człowieczeństwo, i który stanowi zadośćuczynienie, bo maszyneria medyczna jest niema. Gdy lekarz stawia trudną diagnozę, kieruje się nie tylko wiedzą medyczną, lecz idzie także za głosem wewnętrznym. […] Lekarz, chcąc nie chcąc, jest opowiadaczem i niezależnie od diagnozy może zmienić nasze życie w dobrą bądź słabą powieść”.

A Broyarda opinię uzupełnia stwierdzenie dr Charon, internistki i literaturoznawczyni z Wydziału Medycyny Narracyjnej na Uniwersytecie Columbia, które odsłania niejako drugą stronę tego rozpoznania, perspektywę samego lekarza: „Życie nigdy nie jest takie samo po intensywnym zaangażowaniu się w narracje usłyszane i otrzymane od pacjentów”.

Rozważania na temat sposobów mówienia, wyzwalających z okowów martwego języka, trzeba zaczynać od spraw najprostszych. Kiedy lekarz pyta pacjentkę „Jak się pani czuje?”, „tak naprawdę ma na myśli: <<Jak się ma pani ciało?>>, a kiedy na ekranie pojawia się zdjęcie rentgenowskie moich płuc i grupka lekarzy zbiera się wokół niego, by omówić mój <<przypadek>>, nie włącza mnie do dyskusji. Nie będą chcieli widzieć, jak choroba zmieniła moje życie, jak mogliby je ułatwić” – żali się filozofka Havi Carel, która w książce „Illness – The Cry of the Flesh” opisuje własne doświadczenia zdrowia i choroby.

Podobnie czynił ks. Jan Kaczkowski, niezwykle czuły na wszelkie objawy depersonalizowania osób chorych. Kiedy jako pacjent przebywający w szpitalu, z rozpoznaniem nowotworu nerki, słyszy komendę rzuconą przez pielęgniarkę do innego pacjenta: „Niech się wypnie!”, reaguje słowami rodem spod budki z piwem. „Jeszcze raz powie: niech się wypnie, to jej jebnę” – mówi do pielęgniarki. Zwróćmy uwagę, że ta „misterna” konstrukcja została zastosowana w sytuacji ekstremalnej, a sposób mówienia w trzeciej osobie do pacjenta, jakże powszechny w naszych szpitalach, jest dla ks. Kaczkowskiego skrajnym przykładem uprzedmiotowienia osoby ludzkiej. Jesteśmy w theatrum zaimków osobowych, które w świecie medycyny dość często przybiera zdegenerowaną formę. Oto choćby jeszcze jedna relacja. Kiedy „lekarka w gabinecie mówi doń <<Rozbieramy się>>, ksiądz Kaczkowski odpowiada: <<Pani pierwsza>>.

Wracam do naszej studentki, która – podobnie jak ks. Kaczkowski – próbując smaku życia pod prąd, wpisuje się, najprawdopodobniej całkiem nieświadomie, nie tylko w tradycje filozofii Merleau-Ponty’ego, lecz także w słynną hipotezę Sapira-Whorfa. Ta bodaj najsłynniejsza teoria lingwistyczna, powstała w połowie XX stulecia, mówi o istnieniu wpływu języka na myślenie i, co za tym idzie, na postrzeganie rzeczywistości. Doczekała się ona wielu kontynuacji i do dziś stanowi wciąż żywą inspirację dla językoznawców, antropologów kultury i psychologów społecznych, ale spotykała się także z ostra krytyką. Można jednak za słuszne uznać jej podstawowe założenie, zgodnie z którym języki, jakimi posługują się ludzie, pokrywają ich rzeczywistość rożnymi siatkami interpretacyjnymi. Język w ujęciu amerykańskich lingwistów Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa staje się kluczem do rzeczywistości społecznej. Mówiąc najprościej: inne, na przykład, od naszego jest rozumienie i postrzeganie świata, gdy w danym języku nie ma rozróżnienia między liczbą pojedynczą a mnogą. Podobnie rzecz ma się z tymi językami, które nie rozróżniają tylu odmian czasu, jak język polski. Tak jest w jednym z języków Indian, któremu wystarczają dwa czasy: hipotetyczny i realny. Ten pierwszy „obsługuje” zdarzenia przyszłe, a więc hipotetyczne (mogą się one wydarzać), drugi z nich odnosi się zarówno do zdarzeń przeszłych, jak i teraźniejszych.

Jakie są konsekwencje tych zróżnicowań? Otóż ujmując rzecz nieco żartobliwie, mógłbym powiedzieć, że gdybym posługiwał się językiem niektórych plemion indiańskich, nie stanowiłoby dla mnie różnicy, czy mój sąsiad ma jeden samochód czy pięć. Jak dobrze wiadomo jest to zasadnicza różnica, bo skoro nasz język zna wartość liczby mnogiej, to wolę sytuacje, gdy to ja jestem właścicielem pięciu aut.

Oczywiście, rozważany przeze mnie przykład jest tylko częściowo zasadny, wszak przenosząc język „egzotycznych” Indian, badanych w początkach XX stulecia, do naszej kultury, popełniam niewybaczalny błąd, oddzielając wzajemnie od siebie język, kulturę i osobowość – wartości, które w istocie stanowią trzy różne aspekty tej samej rzeczywistości.

Przechodząc do relacji lekarz – pacjent, konieczne jest porzucanie przekonania, że wystarczy, Poinformowanie swego podopiecznego o jego dolegliwościach w dobrze znanym medykom języku biomedycyny. Otóż techniczno-medyczny aspekt to za mało. Nie wyczerpuje się w nim dobro, jakie może czynić lekarz, bowiem w relacji z drugim człowiekiem, który nierzadko doświadcza traumy spowodowanej przerażającą go chorobą, lekarz powinien stawić czoło niemej maszynerii i zrobić wszystko, aby pacjent nie czuł się zakuty, na dodatek w okowy martwego języka. Można przecież inaczej.

Ale wróćmy do naszej studentki z czwartego roku medycyny i do jej interesujących odkryć. Otóż przypomnijmy: uświadomiła ona sobie, że język lekarzy mówiących o pacjentach może utrudniać zrozumienie chorób. I postawiła ważkie pytanie: jak zmieniać ten język, aby nie zamykać pacjentów w upatrzonych z góry przegródkach, odbierających im podmiotowość?

Przyjrzymy się zatem bliżej przegródkom, do jakich trafiają najbardziej uciążliwi pacjenci polskich szpitali. Zespół kierowany przez mojego nieżyjącego przyjaciela, prof. Jerzego Obarę z Uniwersytetu Wrocławskiego, przeprowadził rozległe badania ankietowe w końcowych latach poprzedniego stulecia i w pierwszym dziesięcioleciu naszego wieku w szpitalach z Brzegu, Dzierżoniowa, Głogowa, Góry, Gryfowa, Jawora, Jeleniej Góry, Kamiennej Góry, Kłodzka, Kowar, Kudowy, Lądka-Zdroju, Legnicy, Namysłowa, Polanicy-Zdroju, Sycowa, Świdnicy, Wałbrzycha i Wrocławia. Analizy anonimowych ankiet, wypełnianych głównie przez lekarzy i pielęgniarki, wykazały, że najbardziej narażoną na stygmatyzujące nazewnictwo grupą są pacjenci w podeszłym wieku, określani jako: grzyby, chrupki (ludzie mieszkający w domach starców), zakonserwowani, starocie, tetrycy, wapniaki, próchenka, geriatria (niesubordynowani starsi pacjenci, grupowe określenie).

W bardzo bliskim sąsiedztwie są ci pacjenci, których wyróżnia wysoki stopień wyniszczenia chorobą bądź wyraźnie odbiegające od „normy” objawy: pełzający (po udarze), zdziabągowani (pokłuci igłami), tańczące trupy (z atakiem epilepsji), kuternogi (z amputowaną nogą), mizeroty/mizerotki (cierpiący na anemię) bądź tacy, którzy targnęli się na własne życie. Skoczek to ten, który chciał popełnić samobójstwo skacząc z dachu, wisielec to człowiek, który chciał się powiesić, trutkami określa się osoby, które próbowały się otruć.

Osobną przegródkę stanowi grupa chorych o ograniczonych możliwościach porozumiewania się (przykładem – połączenie wyrazowe „stary dement”, czyli pacjent cierpiący na demencję starczą) bądź stwarzających poważne problemy komunikacyjne: ocż2 (pacjenci opowiadający całe życie dwa razy), pacjenci z zespołem WC (wyjątkowego chama), bup (bardzo upierdliwi pacjenci), wwl (wszystko wiedzący lepiej). W podgrupie „wiedzących lepiej” obowiązuje wyraźna hierarchia: jest tu profesor i docencik, ale także internista, czyli taki pacjent, który popisuje się przed innymi swoją wiedzą medyczną. Jest też osobna „szufladka” dla tych, którzy znajdują się na samym dole drabiny społecznej (albert to bezdomny ze schroniska Brata Alberta, NN to pacjent z nieustaloną tożsamością, denaturat to pijący podejrzane trunki, leżak to bezdomny znaleziony na ulicy na skutek upojenia alkoholowego).

Nazwy stworzone przez lekarzy i pielęgniarki, używane jedynie w kręgu personelu szpitalnego, co podkreślał prof. Obara, wyrażają „lekceważenie, irytację, politowanie wobec owych nierzadko terminalnych pacjentów, z którymi mają do czynienia”. Ale w końcowych uwagach swego artykułu wrocławski badacz socjolektów podjął próbę usprawiedliwienia autorów tego słownika: „Zarazem jednak tworzenie ich [słów lekceważących – A.W.] i posługiwanie się nimi przynosi im ulgę, uodpornia i pozwala wytrwale spełniać tę szlachetną posługę wobec chorych pacjentów”.

Jak zatem traktować ten język, przez samych jego użytkowników usprawiedliwiany często jako konieczna odrobina humoru i ironii, która pozwala zachować dystans wobec niezwykle odpowiedzialnej pracy lekarzy, i jako niezbędne lekarstwo na stres i zawodowe wypalenie?

A może trzeba nań spojrzeć tak, jak Sapir i dostrzec także w nim pewien scenariusz kulturowy, powielany być może nie zawsze w pełni świadomie. Wszak amerykański językoznawca nie bez racji twierdził, ze zwyczaje językowe stosowane w konkretnych społecznościach przeważnie nie są w pełni przez nie uświadamiane. Co więcej, takie ich pozycjonowanie, jak twierdził uczony, ma swoje walory. I przyrównując społeczny behawior, czyli zachowania językowe, do normalnych organizmów, przyjmował, że lepiej jest dla nas, kiedy nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak funkcjonują nasze wnętrzności.

Być może jest zatem tak, że ten język szpitalny, odbierający podmiotowość pacjentom i segregujący żywych ludzi do z góry wyznaczonych przegródek, pozostaje w jakimś stopniu niewidoczny dla jego użytkowników? Być może objęci badaniem prof. Obary lekarze i pielęgniarki „prześlepiają” to, co najbardziej oczywiste? Być może podporządkowując się panującym zwyczajom, pozostają oni w okowach języka, który w jakimś stopniu nimi rządzi?

A skoro tak jest, to konieczne jest spojrzenie z zewnątrz, niejako wyjście poza autorytarny język i dokonanie odkrycia, jakie stało się udziałem naszej studentki z czwartego roku, która zgłosiła w mediach społecznościowych swój akces do medycyny narracyjnej w nadziei, że tam znajdzie sposób na uwolnienie się od nieakceptowanego przez nią języka. Jej wypowiedź w swojej istocie wyraża nieuświadamianą jeszcze w pełni tęsknotę do mowy autentycznej.

Bibliografia:
Broyard A., Upojony chorobą. Zapiski o życiu i śmierci, wstęp O. Sacks, przeł. A Nowakowska, Wołowiec 2010.
Charon R., The novelization of the body or, how medicine and stories need one another, „Narrative” 2011/9.
Irvine C., Spencer D., Dualizm jako źródło cierpień II: filozoficzne remedium [w:] „Medycyna narracyjna. Teoria i praktyka”, pod red. M. Potoniec, H. Syzdek, Kraków 2020.
Kaczkowski J., Wilczyński P., Życie pod prąd. Biografia, Kraków [bez daty wydania].
Ładoń M., Pacjent bada lekarza, „Kultura Współczesna” 2019, nr 4, Homo medicus.
Obara J., Nazwy najstarszych pacjentów w socjolekcie medycznym [w:] „Romantyzm. Literatura – kultura – obyczaj. Prace dedykowane prof. Marianowi Urselowi w 65. rocznicę urodzin” pod red. Magdaleny Joncy i Małgorzaty Łoboz, Wrocław 2015.
Wierzbicka A., Sapir a współczesne językoznawstwo. Wstęp [do:] E. Sapir, Kultura – Język – Osobowość, Wybrane eseje, przeł. B Stanisz, R. Zimand, Warszawa 1978.
Woźny A., Scenariusze kultury w mediach i w medycynie narracyjnej, Wrocław 2020.

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?