Skrót artykułu Strzałka

Przez prawie 40 dni nieśli pomoc uchodźcom, którzy znaleźli się po polskiej stronie, poza strefą stanu wyjątkowego przy granicy polsko-białoruskiej. „Medycy na Granicy”, bo o nich mowa, to nieformalna grupa, której trzon koordynujący akcję zna się jeszcze z harcerstwa. W większości wykonują zawody medyczne, ale są wśród nich również prawnicy. Poruszeni losem zziębniętych i wygłodniałych ludzi, chcących się dostać do „lepszego” świata, w czasie wolnym leczyli wymizerowanych migrantów.

Robiliśmy to, co nam dyktowały serce i sumienie

Tekst Agata Grzelińska

Przez prawie 40 dni nieśli pomoc uchodźcom, którzy znaleźli się po polskiej stronie, poza strefą stanu wyjątkowego przy granicy polsko-białoruskiej. „Medycy na Granicy”, bo o nich mowa, to nieformalna grupa, której trzon koordynujący akcję zna się jeszcze z harcerstwa. W większości wykonują zawody medyczne, ale są wśród nich również prawnicy. Poruszeni losem zziębniętych i wygłodniałych ludzi, chcących się dostać do „lepszego” świata, w czasie wolnym leczyli wymizerowanych migrantów.

Dyżury na granicy pełnili od 7 października do 14 listopada, ale przygotowania do działania zaczęły się już 20 września. – Jako pierwszy na apele o pomoc ze strony organizacji pozarządowych zareagował Jakub Sieczko, koordynator inicjatywy „Medycy na Granicy”. To on zaczął zbieranie grupy znajomych – mówi Marcin Janik, ratownik medyczny z Warszawy, jeden z inicjatorów akcji. – Pochodzimy z całej Polski, znamy się od lat głównie z harcerstwa, a większość z nas jest medykami. Ale w nieformalnym gronie zarządzającym byli też przedstawiciele innych profesji: strażacy po kwalifikowanym kursie pierwszej pomocy czy prawniczka – wyjaśnia.

W samych dyżurach granicznych uczestniczyli już tylko medycy – w sumie 42 osoby. Wszyscy sobie ufali, bo w tym gronie każdy był z polecenia, każdy kogoś znał. Jak tłumaczy Marcin Janik, każdy dyżur obsługiwał trzyosobowy zespół składający się z doświadczonego lekarza (różnych specjalności), ratownika-kierowcy (zwykle był nim ratownik medyczny, ale także zaprzyjaźnieni strażacy, mający uprawnienia do prowadzenia pojazdów uprzywilejowanych) oraz drugiego ratownika albo pielęgniarki. Wszystko robili to w swoim czasie wolnym, a więc najpierw dyżur w swoim miejscu zatrudnienia (np. we Wrocławiu, Krakowie, Warszawie czy Chorzowie), a zaraz po nim wyruszali spiesznie na granicę.

Początkowo planowali działać w samej strefie, w której obowiązywał stan wyjątkowy, ale szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji nie wydał im na to zgody. – Dlatego do tej strefy nie wjeżdżaliśmy. Każdy kierowca o tym wiedział, całym zespołem weryfikowaliśmy zgłoszenia: czy na pewno nie znajdują się w zakazanej strefie – podkreśla Marcin Janik. – Współpraca ze wszystkimi służbami układała się poprawnie – nie doświadczyliśmy jakichkolwiek utrudnień w pracy. Robiliśmy to, co nam sumienie podpowiadało – zaznacza.

Zdziałali wiele dobrego, o czym świadczy fakt, że ich stronę na FB polubiło prawie 40 tysięcy osób. Jakie interwencje podejmowali najczęściej? Marcin Janik mówi, że zwykle pomagali ludziom mocno wychłodzonym i wygłodzonym, odwodnionym, wyniszczonym, którzy przez kilkanaście albo kilkadziesiąt dni przebywali w lesie, próbując nielegalnie dostać się do Polski.

– Nie mieli czystej wody, więc pili brudną z kałuż leśnych, wielu z nich skarżyło się więc na problemy z układem pokarmowym – relacjonuje ratownik medyczny. – Wiele problemów było związanych z mokrymi butami i niezmienianymi przez wiele dni skarpetami. To tzw. stopa okopowa – problem, z którym na co dzień u nas się nie spotykamy – dodaje. Próbowali im pomagać – osuszyć nogi, zaopatrzyć rany powstałe wskutek przedzierania się przez las czy przedarcia się przez zaporę z drutu kolczastego.

– To było doraźne zabezpieczenie, by ci ludzie mogli przetrwać noc albo iść dalej. Gdy im pomagaliśmy, podchodzili do nas kolejni, prosząc o pomoc. Były np. interwencje ratownicze związane z zaostrzeniami stanów chorobowych, które trapiły tych ludzi: choćby niewydolność nerek. Generalnie, można powiedzieć, że tak naprawdę nie było to ratownictwo, ale raczej podstawowa opieka zdrowotna, taki POZ w lesie – mówi Marcin Janik. Ale zdarzały się i poważniejsze interwencja, jak ta opisana na profilu FB:

„12 listopada, po 17.30, otrzymaliśmy zgłoszenie dotyczące grupy dziesięciu osób, przebywających w lesie, niedaleko uczęszczanej przez samochody drogi. W grupie znajdowała się około 40-letnia kobieta i to jej stan budził szczególny niepokój. Pacjentka dwa dni wcześniej wpadła do wody, w chwili zgłoszenia była nieprzytomna. Po dojechaniu na miejsce pozostawiliśmy karetkę na poboczu jezdni i udaliśmy się do pacjentki. Kobieta była głęboko nieprzytomna, temperatura jej ciała wynosiła około 28,8 stopni Celsjusza. Użyliśmy analizatora parametrów krytycznych – podręcznego urządzenia, które umożliwia wykonanie najważniejszych badań laboratoryjnych. Ich wyniki wskazywały na stan bezpośredniego zagrożenia życia. Rozważaliśmy wezwanie na miejsce zdarzenia śmigłowca LPR, ale otrzymaliśmy informację, że warunki pogodowe uniemożliwiają przylot zespołu lotniczego na miejsce zdarzenia. Podjęliśmy decyzję o przetransportowaniu pacjentki do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego szpitala w Hajnówce. W trakcie naszej interwencji pojawiła się Straż Graniczna, która zabrała z miejsca wezwania pozostałe osoby. Wśród nich był mąż i pięcioro dzieci pacjentki. Pomocy udzielał zespół w składzie: Magdalena Szczepańska (lekarka), Patryk Chmiel (kierowca-ratownik) i Tomasz Socha (ratownik medyczny). To była jedna z naszych ostatnich interwencji i jednocześnie jedna z chorych w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Akcję ratunkową dokumentowali obecni na miejscu dziennikarze z jednej ze szwajcarskich telewizji”. Ta kobieta niestety wczoraj 5 grudnia w szpitalu w Hajnówce. Wcześniej poroniła.

Zgodnie z planem cała operacja tej niezwykłej, przyjacielskiej grupy miała trwać do 15 listopada. Zakończyła się jednak 30 godzin wcześniej po incydencie, do którego doszło w niedzielę, 14 listopada nad ranem w Świnorojach, gdzie nieznani (początkowo) sprawcy uszkodzili 4 samochody należące do „Medyków na Granicy” i jeden należący do ekipy dokumentalistów, przyglądających się ich działaniom (potłuczone szyby i lampy, przebite opony, zniszczona karoseria). Wandale niedługo pozostali nieznani.

– Policjanci zatrzymali 3 osoby w związku z uszkodzeniem 5 pojazdów w Świnorojach. Wszyscy są mieszkańcami Białegostoku i są związani ze środowiskiem pseudokibiców. Mundurowi zabezpieczyli również maczety, które mogły zostać użyte do uszkodzenia pojazdów. Zatrzymane osoby (mężczyźni w wieku 23 i 25 lat oraz 23-letnia kobieta – RED) usłyszały zarzuty z art 288 kk (zniszczenie lub uszkodzenie cudzej rzeczy – RED). Policjanci wystąpili z wnioskiem o zastosowanie tymczasowego aresztowania na okres 3 miesięcy. W stosunku do dwóch osób sąd zastosował tymczasowy areszt – powiedział nam podinsp. Tomasz Krupa, rzecznik prasowy Komendanta Wojewódzkiego Policji w Białymstoku.

Doradzający medykom eksperci ds. bezpieczeństwa zalecili natychmiastowe przerwanie dyżurów. Jako że zgodnie z planem ich praca na granicy miała trwać zaledwie dzień dłużej, „Medycy na Granicy” postanowili już nie wznawiać działań. Teraz udzielanie pomocy medycznej na polsko-białoruskiej granicy kontynuuje Medyczny Zespół Ratunkowy PCPM (Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej).

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?