Startują w wyborach do sejmu i senatu. Zostają burmistrzami i prezydentami miast, zasiadają w radach miasta i województwa. Lekarze-politycy. Dlaczego decydują się na wejście do świata władzy? Jakie są plusy i minusy takich decyzji?
Ze szpitala do parlamentu, czyli o lekarzach, którzy leczą i rządzą
Tekst Robert Migdał
Mają autorytet w swoim środowisku – są cenionymi specjalistami w swojej dziedzinie (doktorzy, profesorowie nauk medycznych). Posiadają wieloletnie doświadczenie w pracy na pierwszej linii frontu w niedofinansowanej służbie zdrowia (walka z przeciwnościami, które funduje im państwo). Przede wszystkim mają coś bardzo cennego – wielkie zaufanie swoich pacjentów, które przekłada się na ich rozpoznawalność, popularność w okolicy, w której pracują: w mieście, w województwie. To ostatnie może być przepustką do świata wielkiej (i tej mniejszej, lokalnej) polityki.
– Człowiek, który jest lekarzem ma łatwiej niż inni startujący w wyborach ludzie, jeśli chodzi o dostanie się do polityki, o jakiś dobry wynik w wyborach. Lekarz jest najczęściej osobą znaną, która ma swoich pacjentów, ludzi, którzy go kojarzą. Ta rozpoznawalność bardzo ułatwia start w wyborach i otrzymanie mandatu – potwierdza profesor Robert Alberski, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. – Odsetek lekarzy wśród polityków jest całkiem spory. I to w różnych ekipach. To jest jeden z najczęściej reprezentowanych zawodów, jeśli patrzymy na parlament czy na inne publiczne obszary działania, i to w prawie każdej ekipie: i w SLD byli lekarze, i w Platformie, i teraz w PiS – dodaje profesor.
16 lekarzy w Sejmie, 13 w Senacie
W ostatnich wyborach do parlamentu w 2019 roku lekarze startowali z list wyborczych od prawej do lewej strony sceny politycznej. W efekcie 16 lekarzy zasiadło w sejmowych ławach, a 13 w senackich. Wielu z nich nie jest cichymi parlamentarzystami, którzy pracują w komisjach, przygotowują projekty ustaw, głosują. Część weszła do wielkiej polityki i jest znana w całej Polsce, a nie tylko w swoich okręgach wyborczych. Wystarczy wspomnieć posła Prawa i Sprawiedliwości Łukasza Szumowskiego (kardiolog z Warszawy), który przez pierwsze miesiące epidemii koronawirusa był ministrem zdrowia w rządzie Mateusza Morawieckiego, Władysława Kosiniaka-Kamysza (lekarz z Krakowa), posła Polskiego Stronnictwa Ludowego, który kandydował w ostatnich wyborach na prezydenta RP, czy Tomasza Grodzkiego (chirurg ze Szczecina) z Platformy Obywatelskiej, który pełni funkcję marszałka Senatu obecnej kadencji. Ale też na naszym dolnośląskim podwórku nie brakuje lekarzy, którzy wdali się w romans z polityką. I tą ogólnopolską, i samorządową.
„Wejście do polityki” tylko brzmi groźnie…
– Wielokrotnie byłam proszona o startowanie w wyborach. Propozycje miałam i z lewej strony sceny politycznej, jak i z prawej. Długo odmawiałam, ale w 2011 roku zgodziłam się wystartować z list Platformy Obywatelskiej, bo ta partia i jej program były mi najbliższe – wspomina profesor Alicja Chybicka, pediatra, onkolog, hematolog, szefowa kliniki „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu, obecnie senator (w ostatnich wyborach pani profesor osiągnęła wielkie poparcie – dostała 113 977 głosów). Czemu zdecydowała się na ten krok?
– Zdałam sobie sprawę, że z pozycji parlamentarzysty zrobię o wiele więcej dla moich dzieci, które są leczone u mnie w klinice, aniżeli tylko kierując kliniką. I po tych wszystkich latach pracy w parlamencie jestem zadowolona, że się zdecydowałam na udział w wyborach. To, co sobie zaplanowałam, i co chciałam przez te wszystkie lata dla dzieci zrobić, to mi się udało – np. rodzice śpią we wszystkich szpitalach przy dzieciach, zniesiono opłaty dla rodziców – opowiada prof. Alicja Chybicka. – Poza tym w czasie pracy w parlamencie poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi, takich, których nie poznałabym, gdybym do polityki nie weszła. Nawiązałam cenne kontakty – dodaje. Świat, w który weszła pani profesor, nie jest dla niej tak do końca obcą materią. – To tylko tak groźnie brzmi, że „weszłam do polityki”, a ja nadal, też w parlamencie, zajmuję się zdrowiem, czyli tym, na czym się znam – mówi prof. Chybicka.
Ludzie z cennym doświadczeniem
Niewątpliwie plusem wchodzenia lekarzy do polityki jest to, że są oni specjalistami w sprawach polityki zdrowotnej. Korzystne dla funkcjonowania państwa jest wykorzystywanie ich wiedzy i zdobytego przez lata pracy doświadczenia.
– Jeśli taki lekarz jest w parlamencie, w którym pisze prawo, pracuje w komisji, kontroluje rząd, i jeśli na dodatek jest dobry w swoim zawodzie i w parlamencie działa w obszarze polityki zdrowotnej, to jest to absolutny plus – mówi politolog prof. Robert Alberski. – Generalnie uważam, że do polityki powinno się pójść później: najpierw człowiek powinien być dobry „w czymś” – powinien być lekarzem, prawnikiem, urzędnikiem, biznesmenem, sportowcem, a dopiero później zajmować się polityką. Bo potem przekłada tę zdobytą przez lata w swoim zawodzie wiedzę na politykę. I to jest bardzo korzystne – dodaje. – Tak jest lepiej, niż gdy mamy do czynienia z sytuacją, w której człowiek ledwo zacznie studia i już idzie do polityki. Taki model nie jest zbyt zdrowy – stwierdza prof. Alberski.
Jak to się zaczęło? Życie pisze różne scenariusze…
Swoją przygodę z polityką – przez przypadek, jak sam mówi – zaczął znakomity kardiolog, dr n. med. Roman Szełemej, obecny prezydent Wałbrzycha.
– Zostałem zaangażowany do wykonania pewnego zadania. A to zaangażowanie – parafrazując język medyczny – określić mogę jako akcję reanimacyjną. Powołanie mnie na stanowisko komisarza w Wałbrzychu nastąpiło w okolicznościach rezygnacji przez poprzedniego prezydenta z pełnionej funkcji w 2011 roku. Premier Donald Tusk skierował do mnie prośbę o podjęcie się tej roli. Ta okoliczność była dramatyczna dla życia miasta, dla jego mieszkańców, była dramatyczna dla funkcjonowania całego organizmu związanego z miastem, z jego najbliższym otoczeniem: w każdym jego wymiarze – społecznym, gospodarczym, ludzkim – wspomina dr Roman Szełemej. – Będąc wtedy dyrektorem największego szpitala w Wałbrzychu, i to od 10 lat, pełniąc funkcję ordynatora oddziału kardiologicznego od kilkunastu lat i będąc wtedy lekarzem od 20 kilku lat, a na dodatek urodzonym wałbrzyszaninem, podjąłem się tego wyzwania w okolicznościach pewnego moralnego zobowiązania. Nie było to na pewno wynikiem realizacji jakiegoś starannie przygotowanego planu kariery innej niż droga zawodowej kompetencji lekarza kardiologa. Była to po prostu nagła sytuacja, wyzwanie, które z przyczyn o charakterze tożsamościowych, moralnych, podjąłem – dodaje.
O kulisach swojego wejścia do polityki tak mówi dr n. med. Paweł Wróblewski, wrocławski chirurg, który był m.in. radnym Sejmiku Województwa Dolnośląskiego i marszałkiem województwa, a obecnie jest dyrektorem Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej we Wrocławiu.
– Polityka, jeśli traktuje się ją instrumentalnie, rzeczywiście daje duże pole do działania w dziedzinach, które nas interesują. Ja z polityką miałem mariaż zupełnie przypadkowy: zostałem dyrektorem szpitala, a po miesiącu zostałem odwołany. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak to działa? Dowiedziałem się tego bardzo szybko na spotkaniu z Włodzimierzem Sidorowiczem (lekarzem, ministrem zdrowia, radnym wojewódzkim). Grupa osób, która zabrała mnie do niego na spotkanie w urzędzie wojewódzkim, tak opowiadała o mnie: „To jest człowiek, którego trzeba przywrócić na stanowisko dyrektora, bo go odwołali”, a Włodek zapytał tylko: „A czy on jest nasz?”. Oni odpowiedzieli: „On nie jest z Solidarności”. Wtedy usłyszałem: „To czemu mi głowę zawracacie!”. I wtedy zrozumiałem, że jeśli chce się coś zrobić dla swojego środowiska, to trzeba w tę politykę jednak wejść – wspomina dr Paweł Wróblewski. – Polityka to kontakty i dostęp do rzeczywistej decyzyjności, bo wszystko dzieje się na zapleczu działań politycznych. Czy tego chcemy, czy nie. Udział w życiu politycznym to okazja do nawiązania kontaktów z ludźmi, którzy decydują o naszym otoczeniu zawodowym – i dodaje: – Jeśli ktoś się nie sprawdził w różnych zawodach, to idzie do polityki – tam można szybko zrobić karierę. W przypadku lekarzy, gdzie zarobki i korzyści z uprawiania własnego zawodu są satysfakcjonujące, to nie widzę innej motywacji, jak możliwość większego wpływu na to, co się dzieje wokół nas. Poza tym ja sam nigdy nie traktowałem polityki jako głównego celu w życiu, bo jeśli człowiek żyje z polityki, to musi iść na głęboko idące kompromisy i koniunkturalizm – dodaje.
Więcej minusów niż plusów?
Ale zaangażowanie lekarza w politykę, to nie tylko większe możliwości wpływania na działalność polskiej służby zdrowia, na polepszenie zdrowia pacjentów, ale i warunków pracy personelu medycznego czy funkcjonowania szpitali. Ci, którzy decydują się na zaangażowanie polityczne, powinni sobie zdawać sprawę z minusów związku lekarz-polityk.
– Zawód lekarza, podobnie jak inne, wymaga ciągłej aktywności, dokształcania się. Wchodząc w politykę, bardzo trudno podzielić swój czas między zawód lekarza a politykę. Czasami jedna lub druga aktywność na tym cierpi – mówi prof. Robert Alberski. – Dla wielu lekarzy wejście w politykę to bilet w jedną stronę: po zakończeniu kariery politycznej bardzo trudno jest im wrócić do zawodu. Gdy tej polityce bardzo się poświęcają, to trochę wypadają z zawodu i po kilku latach, kiedy kończy się jedna, druga kadencja, to tacy lekarze-politycy są z tyłu w porównaniu do tych lekarzy, którzy cały czas działali w zawodzie – dodaje politolog.
Potwierdza te słowa dr Paweł Wróblewski: – Polityka absorbuje i ogranicza możliwość działania zawodowego lekarzy. Bo żeby poświęcić się całkowicie polityce, chcąc nie chcąc, trzeba trochę od zawodu lekarza odejść – mówi.
– Dlatego warunek główny mojego wejścia w politykę był taki, że nie będę parlamentarzystą etatowym, tylko parlamentarzystą, który jest na etacie uczelni, szpitala – opowiada prof. Alicja Chybicka. – Dzięki temu, przez moje wejście do polityki, klinika „Przylądek Nadziei” nie odniosła żadnej szkody. Na początku mojej działalności politycznej, w 2011 roku, spędzałam większość czasu w klinice, a dużo mniej w parlamencie, a gdy już byłam w parlamencie, to walczyłam głównie o pieniądze dla „Przylądka Nadziei” – mówi prof. Chybicka i dodaje: – Klinika jest bogata w ludzi wykształconych i przez te wszystkie lata moi zastępcy fantastycznie sobie radzili i radzą w kierowaniu „Przylądkiem”. A dzieci z kliniki? Na pewno nie odczuły mojej nieobecności, zwłaszcza, że przez te wszystkie lata starałam się trzymać kontakt z dzieciakami, wspierać je, być na wszystkich imprezach… – dodaje.
Lekarz przede wszystkim
Doktor Roman Szełemej podkreśla, że w swoim życiu na pierwszym miejscu stawia zawód lekarza. – Moim głównym poczuciem realizowania życiowej misji jest bycie lekarzem – zapewnia. – Jestem w tę pracę zaangażowany. Może czasowo nie tak bardzo jak wtedy, kiedy nie byłem prezydentem, ale w sensie emocjonalnym, energii i mobilizacji, która jest konieczna, żeby tę pasję realizować, to prawdopodobnie jest to większy wysiłek dla mnie teraz, niż był 10 lat temu, kiedy byłem i dyrektorem szpitala, i ordynatorem oddziału. Dzieje się tak dlatego, że wyzwania przed nami, lekarzami, pracownikami systemu opieki zdrowotnej po prostu są większe. To nie tylko wyzwania pandemiczne, ale w ogóle związane ze szczupłością kadry, z rosnącymi oczekiwaniami, z postępem technologicznym – to wyzwania, którym chcę sprostać. Kieruję od 20 kilku lat zespołem Oddziału Kardiologicznego Specjalistycznego Szpitala im. dr. A. Sokołowskiego w Wałbrzychu i to jest moja zasadnicza droga życiowa: zarówno w kategoriach zawodowych, jak i osobistych. Czuję się oddanym w pełni sprawie pracy z pacjentem, pracy jako lekarz. Bycie samorządowcem, prezydentem miasta stało się jakimś dodatkowym, jednak chyba tylko etapem: nigdy nie zakładałem i nie zakładam, że to jest realizacja jakiegoś mojego planu, strategii. Nie uważałem i nigdy tak nie będę uważał. Nie przygotowywałem się do tej roli, nie była ona wyreżyserowana, nie była ujęta w żadnym moim osobistym planie – tak się po prostu zdarzyło – tłumaczy prezydent Wałbrzycha.
Nie tylko Roman Szełemej stawia bycie lekarzem na pierwszym miejscu. Dla prof. Alicji Chybickiej polityka to też tylko pewien etap w życiu, zwłaszcza, że jest coraz bardziej absorbujący i męczący.
– Trudno jest pogodzić te dwie aktywności, szczególnie, kiedy mieszka się we Wrocławiu, a parlament jest w Warszawie. W maju przyszłego roku kończę 70 lat i te jazdy do stolicy i z powrotem do Wrocławia, to jest dla mnie męczące. I z upływem lat coraz bardziej dotkliwe. Taka praca – i lekarza, i polityka, podzielone życie na Wrocław i Warszawę, prowadzenie dwóch domów, to jest duże wyzwanie. Na dodatek mam troje dzieci i pięcioro wnucząt. Mam więc co robić pod względem rodzinnym: czuję się potrzebna jako mama i babcia. Ale jak na razie udaje mi się i pracę lekarza, i polityka „poupychać” w ciągu 24 godzin – dodaje prof. Chybicka.
Dzień wypełniony minuta po minucie
Połączenie pracy i w szpitalu, i w urzędzie – tak, żeby nie ucierpiała żadna z aktywności zawodowych, to wielkie wyzwanie organizacyjne. Doktor Roman Szełemej opanował je do perfekcji: – Zawsze miałem kilka różnych aktywności, które starałem się łączyć: byłem dyrektorem szpitala, a jednocześnie ordynatorem. Później byłem dyrektorem szpitala, ordynatorem i pełnomocnikiem kolejnych zarządów województwa, zajmując się zmianami w służbie zdrowia. Organizacja dnia, doby, to było zawsze dla mnie wyzwanie, któremu starałem się sprostać – zawsze mi się to jakoś udawało. Obecnie w praktyce wygląda to tak, że jestem na oddziale albo o 7.00, albo przed godz. 7.00. Prowadzę odprawy i omawianie najważniejszych przypadków i najważniejszych sytuacji na oddziale kardiologicznym. To trwa około godziny, do dwóch, i staram się być w ratuszu rano, około godziny 8.30-9.00. Pracuję w ratuszu, na placach budów, w instytucjach miejskich – do wieczora. W domu jestem zwykle ok. godz. 18.00-19.00, a często jeszcze wieczorami w domu pracuję. Natomiast pracę moją na oddziale staram się monitorować i kontrolować zdalnie – mamy na szczęście od dłuższego czasu do tego narzędzia elektroniczne – przedstawia swój plan dnia prezydent Wałbrzycha.
– Prawda jest też taka, że wyzwania związane z pandemią powodują, że teraz częściej w ciągu dnia jestem w szpitalu: staramy się z kolegami, z dyrekcją, a ja pełniąc funkcję prezydenta, realizować na bieżąco te wyzwania kryzysowe. Częściej więc jestem w tej chwili w szpitalu. Na dodatek od 3 lat pełnię społecznie, bez wynagrodzenia, funkcję lekarza koordynującego SOR i ta funkcja przysparza mi więcej zmartwień i wyzwań niż wszystkie inne aktywności. Do tego dyżuruję na oddziale w soboty, niedziele, albo w piątki po południu do rana. Jeśli dyżuruję w zwykły dzień, bo i tak się zdarza, kiedy mamy dziurawy grafik na oddziale ratunkowym, to wtedy biorę urlop z ratusza – mówi dr Szełemej.
Szczucie i obrzucanie błotem
Poważanym minusem łączenia pracy lekarza i działalności w polityce może być dla niektórych łatwość w atakowaniu lekarzy-polityków przez oponentów z innych opcji politycznych.
– Zwłaszcza, gdy to jest znany lekarz, który jest rozpoznawalny, przez co jest osobą publiczną. W Polsce lekarze mają bardzo często z władzą na pieńku: pojawiają się konflikty i władza dla swoich celów – związanych z koniecznością wyjścia z tego konfliktu – taką grupę społeczną atakuje. Pojawia się „szczucie” na lekarzy. I potem ten zły wizerunek zostaje i tego typu zarzuty, jak np. łapówkarstwo, bardzo łatwo jest pod adresem lekarzy sformułować. Zazwyczaj jest to bardzo trudno udowodnić, ale w polityce nie o to chodzi. W polityce bardzo często wystarczy kogoś obrzucić błotem, licząc na to, że coś się przylepi… I w przypadku lekarzy takie obrzucanie błotem jest dość łatwe: bo przecież zawsze może się zdarzyć niezadowolony pacjent, ktoś komu lekarz starał się, ale nie pomógł. Zawsze wtedy zostaje jakaś zadra – opowiada prof. Alberski.
– Ataki? Krytyka? Tego tak wiele nie było. Nie należę do polityków walczących i osób agresywnych, jestem raczej politykiem spokojnym, konsekwentnym. Nie interesuje mnie walka. Za każdym razem, gdy jednak ktoś miał do mnie pretensję, to miał trochę racji. Przeważnie krytyka wobec mnie była konstruktywna, merytoryczna i z kilkoma takimi opiniami krytycznymi musiałam się zgodzić – mówi prof. Alicja Chybicka.
– Przez te 9 lat mojej pracy w urzędzie unikam oczywistego, jednoznacznego wstąpienia w debatę polityczną, w kłótnię. Wydaje mi się, że mieszkańcy mojego miasta to dostrzegają, bo głosują na mnie – przynajmniej do tej pory – w liczbie 85 procent. To oznacza, że wybór mnie jest wyborem ponad ostrymi ostatnio podziałami politycznymi. Czy moja praca lekarza była kontestowana? Czy też była przedmiotem jakiejś niezbyt życzliwej kampanii? Jeśli pojawiały się jakieś nieżyczliwe komentarze ze strony polityków, to było ich niewiele, a dziś nikt o autorach tych komentarzy nie pamięta – uśmiecha się dr Szełemej.
Lekarz, który wchodzi w politykę, ma dużo do stracenia? – Niestety tak. Traci bardzo dużo, bo od razu zostaje napiętnowany. W dyskusji ze mną, gdy komuś brakuje argumentów, moi adwersarze wypominają mi że jestem „pisowiec”, albo „peowiec”. Zajmowanie się polityką jest postrzegane przez wiele osób jako poważna wada – mówi dr Paweł Wróblewski.
Politolodzy potwierdzają, że „przypinanie politycznej łatki” lekarzom, może być kłopotliwe. Lekarz-polityk jest bowiem „zaszufladkowany”. – Jeśli lekarza utożsamiają z jedną stroną polityczną, to taki lekarz ma dużo gorzej u tych, którzy utożsamiają się z drugą stroną – dodaje prof. Robert Alberski.
Wykorzystać doświadczenie…
Mimo wielu minusów, nadal spora część lekarzy startuje w wyborach i ma realny wpływ na władzę: czy to w parlamencie, czy w samorządzie.
– Bo lekarze w Sejmie i Senacie są nadzwyczaj potrzebni. Największym plusem mojego działania w parlamencie jest to, że moje doświadczenie i wiedzę można wykorzystać nie tylko we Wrocławiu, w klinice, ale dla całej służby zdrowia w Polsce. Warto, żeby w parlamencie były reprezentowane wszystkie dziedziny życia: byłoby fatalnie, gdyby siedzieli tam sami prawnicy albo rolnicy. Tak więc dobrze, że wśród parlamentarzystów są i lekarze – dodaje na koniec prof. Alicja Chybicka.