Skrót artykułu Strzałka

Twierdzi, że inżynierowie mogą znakomicie pomóc lekarzom w walce z plagą chorób cywilizacyjnych. Ba, razem z zespołem stworzył technologię, która ma w tym pomagać i jest już testowana w kilku punktach Wrocławia.

Wrocław-Zdrój – sanatorium miejskie przyszłości

Twierdzi, że inżynierowie mogą znakomicie pomóc lekarzom w walce z plagą chorób cywilizacyjnych. Ba, razem z zespołem stworzył technologię, która ma w tym pomagać i jest już testowana w kilku punktach Wrocławia. Zapewnia, że wielki sukces w tym względzie możemy osiągnąć, angażując stosunkowo niewielkie pieniądze. Swój pomysł na miasto „leczące” choroby cywilizacyjne zdradza nam dr inż. Maciej Szarejko z Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej. Rozmawia z nim Maciej Sas.

Maciej Szarejko i koń

Maciej Szarejko i koń

Maciej Sas: Można mieć wątpliwość, w jaki sposób inżynier może zajmować się medycyną. Choć z drugiej strony przez ostatnich kilkaset lat inżynierowie wiele zrobili, by medycyna była skuteczniejsza…

Maciej Szarejko: Lekarz pracuje dokładnie tak, jak inżynier: kiedy widzi, że coś nie działa, stara się poprawić ten szczegół. Inżynier podobnie – zanim podejmie jakiekolwiek działanie, najpierw musi zapoznać się z tym, jak działa to, co chce zmienić w całości – po to, by to naprawić. Dla mnie inżynieria i medycyna są bardzo podobne w podejściu do sprawy – wiemy, że chcemy poprawiać coś, czego działania nie rozumiemy w całości.

Punktem wyjścia do tego, czym się pan zajmuje, są choroby cywilizacyjne, które zbierają coraz większe żniwo. Ich najważniejszą przyczyną jest sposób, w jaki żyjemy i – co za tym idzie – miejsca, w których jesteśmy.

‒ Zajmuję się tą sprawą razem z moim zespołem, sprowadzając rzeczy do podstawowych intencji i sposobu oglądania świata w nadziei na jakąś sprawczość, poprawianie go – tak jak ergonomia, która była związana ze zdrowiem. Anglosaska definicja inżynierii zdrowia środowiskowego oznacza to samo, co u nas nazywa się bezpieczeństwem i higieną pracy, czyli to czym się zajmujemy, jest inżynierią na rzecz zdrowia. Jednak obiektem naszych zabiegów nie jest pojedynczy człowiek (bo to zadanie lekarza), tylko jakiś wybrany kawałek środowiska. Ergonomia wspaniale rozwinęła się w środowiskach zakładów produkcyjnych: stanowiska pracy zaprojektowano bardzo starannie, by czynności, które tam mają być wykonywane, były jak najbardziej bezpieczne. Problem w tym, że to podejście ergonomiczne w warunkach nowej gospodarki, nie przemysłowej, ale tej opartej na wiedzy, na umyśle, na kreatywności, zawodzi.

Dlaczego tak się dzieje?

‒ Brakuje nam tworzenia bezpieczeństwa środowisk, w których działamy spontanicznie. W przemyśle, gdy wkręca się śrubkę, ta czynność wykonywana przez pracownika na danym stanowisku była bardzo ściśle określona. Dzisiaj mamy zderzenie inżynierii z formowaniem środowisk dla zachowań spontanicznych, stwarzaniem okazji, możliwości. To jest zupełnie inne podejście niż wymuszanie jakiejś czynności.

Co pan ma na myśli, mówiąc o okazjach i możliwościach?

‒ Powiedzmy, że w środowisku architekt zaprojektował jakieś funkcje: mamy łazienkę, sypialnię, jadalnię. To tworzy możliwości: możemy prawidłowo umyć się w łazience, prawidłowo ugotować w kuchni, prawidłowo zjeść w jadalni. Mamy tam różne wymogi środowiskowe – jak wykonać to łatwiej, bezpieczniej, przyjemniej. Te czynności są tam z góry określone, a więc mycie w łazience, a gotowanie w kuchni. Kiedy natomiast przejdziemy do większej skali, do cywilizacji jako całości, sytuacja wygląda inaczej. Każde miasteczko to taka mikrocywilizacja – z relacjami społecznymi, technicznymi pomiędzy różnymi urządzeniami, z takim a nie innym układem przestrzeni fizycznych. I ten mikroświat pojedynczych ludzi, z których większość rzadko opuszcza go, to ich prawdziwe życie. Każdy ma taki swój mikroświat, w którym żyje, ludzi, których umie kochać, których zna, z którymi umie się przyjaźnić. Wszyscy żyjemy w takich bańkach – to miejsca, w które chodzimy, w których kupujemy, odpoczywamy itd.

Od tego, jak wygląda ten mikroświat, zależy więc ich komfort życia.

‒ I to są właśnie te wspomniane wcześniej okazje czy możliwości. Jeśli więc blisko domu pojawi się nowy park, to tworzy nam okazję do tego, żeby pójść na spacer. Jeżeli pojawi się nowy hipermarket, to wraz z nim pojawi się okazja, by coś kupić taniej, a dzieje się to kosztem drobnych sprzedawców, małych sklepów itd. Nie każda zmiana, nie każda okazja jest czymś pozytywnym. Tam, gdzie mówimy o tym, że projektując miasta, tworzymy możliwości, w tym zawarte jest coś takiego, że jeśli człowiek korzysta z tego, dokonuje wyboru, to znaczy, że to jest dla niego pozytywne. Okazja ma w sobie coś neutralnego lub negatywnego, że można, nabierając nawyków związanych z życiem w swoim świecie, zejść na manowce (mam na myśli styl życia). Jeżeli więc mamy okazję, by nie chodzić do pracy, bo pracujemy w domu, nie chodzić na zakupy, bo zamówimy przez internet, nie chodzić gdziekolwiek, nie poruszać się fizycznie, tracimy w gruncie rzeczy mnóstwo z życia, leżąc na kanapie i tępo gapiąc się w wielki telewizor.

Korzystając z możliwości, jakie daje cywilizacja, demolujemy swój organizm?

‒ Właśnie tak. W danym momencie cywilizacja daje nam możliwości społeczne, techniczne, przyrodnicze, możliwości działania. Okazuje się, że od czasów wspólnot łowiecko-zbierackich do czasów dzisiejszych smartcity ogromnie wiele straciliśmy!

A to z jakiego powodu?

‒ Dlatego, że we wspólnotach łowiecko-zbierackich pokonywanie trudności było działaniem zespołowym z ludźmi, z którymi żyliśmy, których kochaliśmy i z którymi się przyjaźniliśmy. I sami sobie w tym wielkim, wspaniałym rozwoju cywilizacyjnym odebraliśmy tę wspólnotowość pokonywania trudności.

Skupmy się na tym wątku zdrowotnym, medycznym: zmiany stylu życia, o których pan mówi, oznaczają całą masę problemów zdrowotnych.

‒ To prawda, dlatego wspomniałem o wyjałowieniu z relacji społecznych. W nowej klasyfikacji chorób samotność jest już klasyfikowana niemal jako choroba, jako czynnik bardzo wzmacniający mnóstwo zaburzeń, jako czynnik sprawczy. Wielu to parodiuje, śmiejąc się, że pójdę do lekarza i poproszę, by zapisał mi receptę na samotność. Ważne, że samotność jako zjawisko antyzdrowotne zostało już dostrzeżone przez medycynę uniwersytecką – jest to jeden z czynników określających zdrowie.

To rodzi kolejne konsekwencje, bo samotność to jedno, a drugie to osamotnienie – człowiek chciałby żyć w relacjach, ale nie żyje, bo nie ma jak. Chciałby wyjść na zewnątrz, przejść się, zrobić coś. Chciałby uczestniczyć na bieżąco w głębokich relacjach z ludźmi. I to nam cywilizacja odebrała przez ułatwianie wykonania kolejnych czynności. Dzisiaj niczego nie musimy: jechać do pracy, bo to wysiłek, więc nawet nasze powierzchowne relacje – takie jak te ze współpracownikami ‒ znikają.

Z kolei media społecznościowe wypierają głębokie relacje rodzinne w wielu domach. Bo na ile głęboką więzią jest to, że spotka się ojciec w swoim tablecie z synem w jego tablecie i jeden zapyta drugiego: „Co chcesz na obiad?”.

Rozwój cywilizacji przynosi koniec dialogu międzypokoleniowego, ale jest wymiana informacji, więc cel został osiągnięty perfekcyjnie. I to właśnie traktuję jako abstrakcyjną, a z drugiej strony boleśnie rzeczywistą przestrzeń cywilizacji. To nie jest przestrzeń fizyczna, że mamy tyle metrów gdzieś tam, tylko to, jakie mamy możliwości działania i jak te możliwości określają pojedyncze wybory, czynności, które z czasem stają się nawykami. Zbiór nawyków staje się stylem życia.

A ten styl życia jest przyczyną rozmaitych chorób: cukrzycy, problemów z układem krążenia, nowotworów czy depresji. Dość powiedzieć, że w Polsce na bieżąco leki na depresję wykupuje „tylko” 1,4 mln ludzi, więc chyba jeszcze nie ma się czym przejmować… (uśmiech). A wiadomo że drugie tyle, to ci niezdiagnozowani, żyjący w stanie depresji, więc jeśli mamy 5-10% populacji, która jest chora, powinna być prowadzona przez lekarza na bieżąco, to przecież mamy do czynienia z epidemią! Która choroba jest tak poważna, tak masowa? I to nie jest polska specyfika – według Światowej Organizacji Zdrowia w 2030 roku to właśnie depresja będzie najbardziej uciążliwą, masową i powszechną chorobą na świecie.

No w tym momencie wchodzi inżynier Maciej Szarejko, który stoi na czele zespołu i mówi: „Mam pomysł, jak to trochę zmienić”.

‒ (uśmiech) Demiurgiem się nie czuję, ale być może to jest właściwy kierunek w przyszłości inżynierii: na ile urbanista zmienia świat. Bo zmiana miasteczka to jednak w sporej części zmiana codziennego świata, próba dania możliwości, które poprawią jakość życia w nim.

Co trzeba pilnie zmienić?

‒ Po pierwsze, nie zmieniamy ludzi, czyli inżynier nie projektuje człowieka! To jest czasem nowość, bo w wielu procesach wytwórczych mówi się, człowiek będzie robił to czy tamto. Daje się instrukcję, której ten biedny człowiek nie zawsze może podołać. Chcę więc chronić go przed tym projektowaniem nakazującym, co ma robić.

Po drugie, mnóstwo problemów cywilizacyjnych wynika z tego, że inżynierowie, architekci, urbaniści projektują to, co człowiek ma robić, kim ma być, a to jest ideologia wspólnotowości sąsiedzkiej! To, w jaki sposób architekci są kształceni (nie tylko w Polsce) zanim zaprojektują domy wielorodzinne, ściskanie ludzi po to, by więcej czynności wykonywali we wspólnych przestrzeniach (tzw. cohousing), np. wspólną pralnię będziemy robić w budynkach wielorodzinnych. Taki pomysł oznacza, że im więcej ludzi będzie miało możliwość korzystania nie z osobistej pralni, tylko z jednej wspólnotowej, tym sąsiedzi będą żyć ze sobą lepiej (uśmiech). To jest założenie wzięte nie z Kosmosu, ale ze… Związku Radzieckiego! Wiele jest takich mód, że uczy się architektów projektowania osiedli mieszkaniowych takich „wymarzonych”, „idealnych”. I bardzo wielu studentów podąża w tym kierunku. Wielu prowadzących zajęcia dla nich nie ma alternatywy, więc uczy tego jako teorii, jak projektować dobre osiedla i mówi, że trzeba robić te części przestrzeni życiowej wspólne dla sąsiadów.

A to, jak rozumiem, prowadzi do aberracji takich jak te, o których mówiliśmy: wyobcowanie, samotność, choroby cywilizacyjne?

‒ Było takie wzorcowe osiedle modernistyczne Pruitt-Igoe w Stanach Zjednoczonych, które choć znajdowało się w zupełnie dobrym stanie technicznym, to zostało wyburzone. Dlaczego? Bo problemy społeczne narastające w nim były nie do odparcia. I to jest traktowane w historii architektury jako formalny koniec modernizmu w architekturze – wyburzenie osiedla, które miało być ideałem. Ale na nim do dzisiaj opierają swoje wykłady architekci. Wciąż nie mamy innych wzorców…

Ale pan próbuje to zrobić, bo przecież pomysł, który jest powodem naszej rozmowy, ma być sposobem na ucieczkę z tego.

‒ Chcę pokazać, że nie powinniśmy zajmować się ideologią, czyli tym, jak ludzie mają żyć i projektować im takie środowiska, w których będziemy formować ich naturę. Mój pomysł zasadza się na tym, że jeżeli będziemy w stanie usuwać ze środowiska miejskiego te okazje, które powodują dyskomfort, które wtłaczają nas w ten zabójczy dla zdrowia styl życia, które wywołują ten osiadły tryb życia, które generują rozmaite problemy zdrowotne, a oprócz tego będziemy w stanie tworzyć zachęty do aktywności, to tymi dwoma czynnikami jesteśmy w stanie zmienić zaskakująco dużo!

Proszę o przykłady.

‒ Na wstępie powiedzmy o kardiologii (z depresją będzie dużo trudniej). Wiadomo że umiarkowana aktywność fizyczna, czyli 30-40 minut dziennie aktywnego spaceru, to rzecz, która w kardiologii może być bardziej skuteczna niż wszystkie dostępne terapie, bo usuwa masową przyczynę, znikają tłumy potencjalnych pacjentów. Owszem, kardiolog będzie miał do leczenia ludzi, ale to będą tylko te najtrudniejsze przypadki. Jeśli natomiast chodzi o liczbę osób, które uda się wyrwać z zasięgu działania problemów kardiologicznych, to ta medycyna środowiskowa, czyli to, jak stworzyć zachęty do tej aktywności, jest nie do pobicia!

Tego nie da się zrobić rewolucyjnie, a raczej w drodze ewolucji. Jaki element musiałby się pojawić, by osiągnąć to, o czym pan mówi?

‒ Chodzi np. o to, by chodniki z osiedla przedłużyć bezpiecznymi ścieżkami do parku. Ale można też ścieżkę poprowadzić nie do parku, tylko nad rzekę. Warto bezpiecznymi ścieżkami i chodnikami połączyć osiedla mieszkaniowe – nawet te wszystkie smutne blokowiska z ich patologiami. By to mogło działać w realu, stworzyliśmy nasze fantomy (nazywamy je nawet tak jak w medycynie) w pewnej mierze sztucznej inteligencji. One nie działają tak, jak modele sztucznej inteligencji, ale pokazują, w jaki sposób człowiek nabiera nawyków na podstawie doświadczenia środowiskowego. Zbudowaliśmy wirtualnych ludzi, którzy są w stanie wpadać w takie nawyki, jak wpadają prawdziwi ludzie, czyli my wszyscy. Prowadzimy na nich eksperymenty związane z tym, jak środowisko może zmieniać styl życia.

Mówiąc krótko, stworzyliście fantomy, na których możecie testować, jakie okazje one wykorzystują, a jakich nie. W jaki sposób przebudować ich zachowanie – dobrze to zrozumiałem? 

‒ Tak, z tym że jedną sprawą jest to, na jakie okazje w ogóle potrafią zwrócić uwagę, bo przecież ludzie pod tym względem też się różnią. Druga sprawa to fakt, że teren zielony, park dla bardzo wielu ludzi będzie czymś zupełnie innym. Dla wielu jest miejscem strasznym, w którym za każdym krzakiem może czyhać bandyta. Dla kogoś innego będzie to kompozycja florystyczna.

Tu zawsze zderzały się ze sobą zdania na temat tego, w jakie relacje człowiek wchodzi ze swoim środowiskiem. Tych koncepcji mamy tak dużo, że nie jesteśmy w stanie wprowadzić jednolitych inżynieryjnych standardów. Nie jesteśmy w stanie zweryfikować tego, która się sprawdzi, a która nie. Dlatego że nowa wiedza o mózgu powstawała w ciągu ostatnich 20-30 lat (czyli to, na czym nie mogli opierać swojej praktyki specjaliści od ergonomii). Rozwinęła się psychologia ewolucyjna, czyli to, jak mózg działa. To, czego z tych badań dowiedzieliśmy się o nawykach to fakt, że nie są one związane z częścią korową, czyli z nowymi częściami mózgu, ale zapisują się tam w jądrach podstawy, gdzie one są już nawykami, a nie pierwszą wykonywaną czynnością. To są części, które mamy wspólne z gadami. W wiedzę na temat tego, jak tworzył się nawyk, wyposażamy nasze fantomy, czyli można powiedzieć, że robimy wirtualnych ludzi, którzy są podatni na wpadanie w nawyki – i te pozytywne, i negatywne.

Teraz trzeba jeszcze fantomy wytrenować w nawykach…

‒ Robimy to w ten sposób, że korzystając ze ścieżki zdrowia w mieście, która jest jednocześnie czyjąś historią życia, ten człowiek, wykonując czynności codzienne, dodatkowo zyskuje możliwość zrobienia tego wszystkiego w sposób zdrowszy w kontekście bardziej prozdrowotnym lub wprost przeciwnie – złym dla zdrowia. Dzięki temu ma możliwość podjęcia cennej aktywności fizycznej, zyskania na zdrowiu, spotykania ludzi, których zna, bo mija się z nimi codziennie rano. Mnóstwo problemów, o których wcześniej wspomniałem, dotyczących m.in. tego, że cywilizacja nam wymiotła wiele możliwości, może zniknąć dzięki koncepcji (bardzo bliskiej mi i mojemu zespołowi) miasta 15-minutowego: wraca codzienna aktywność fizyczna, spotykamy prawdziwego człowieka (a nie tylko wirtualny byt na billboardzie). I to są rzeczy, dzięki którym możemy odbudować cywilizację w małej skali – ważnej dla zdrowia pojedynczego człowieka.

Sprawy, o których pan mówi, nie są tylko teorią, ale zaczynają być sprawdzane we współpracy z miastem Wrocław. Cenne doświadczenie…

‒ Rzeczywiście, to pionierskie zastosowanie technologii, którą opracowaliśmy, czyli wspomnianych fantomów, wirtualnych ludzików, których wprowadzamy do wirtualnego miasteczka/osiedla, czyli na cyfrowe mapy, zasiedlamy nimi te tereny i testujemy bez szkody dla żywych ludzi (uśmiech), jak nawyki tych ludzi zmienią się, kiedy zrobimy park taki czy inny. Możemy sprawnie testować różne modele i sytuacje. Wyobraźmy sobie sytuację konkursu architektonicznego dla parku przylegającego do większego osiedla. Mamy 15 prac konkursowych, które są porównywalne i świetne. Dalsze czynniki oceny są już nieobiektywne, bo zależą od preferencji poszczególnych jurorów. I tu może przyjść z pomocą nasza symulacja. Budujemy wirtualny model tych osiedli z fantomami, które tam żyją, po czym wprowadzamy pierwszą pracę konkursową. Symulujemy wirtualne życie przez rok, kiedy nasze ludziki nabierają nawyków, sprawdzamy, ilu z tych ludzi będzie chodziło na spacery do parku ułożonego według tego konkretnego projektu. Robimy to dla każdego projektu osobno. Nasz model dla każdego z nich wylicza wskaźnik physical inactivity reduction index, czyli sprawdza, ile osób zaczęło chodzić przynajmniej 30 minut dziennie na spacer, a więc osiąga wskaźnik kardiologicznego bezpieczeństwa. Ten projekt oznacza wyprowadzenie ze stanu zagrożenia zdrowotnego, czyli usunięcie czynników niebezpiecznych dla zdrowia dla konkretnej liczby ludzi. Prócz tego możemy jeszcze półautomatycznie wyliczyć koszt budowy tego parku i spróbować zestawić ten koszt z zyskiem związanym z tym, o ile mniej pieniędzy wydamy na leczenie tych ludzi. To potrafią być ogromne przebitki!

A wracając do procedury audytu, czyli porównania tych prac pod względem wpływu na zdrowie, mamy drugi projekt, który różni się od pierwszego jakimiś elementami, również połączeniem ścieżek wewnątrz parku ze ścieżkami, chodnikami osiedlowymi. I wyliczamy wskaźnik PIR dla kolejnego jako ten, który wskazuje, ile osób uda się wyprowadzić ze stanu zagrożenia dzięki realizacji tego projektu. Tak robimy dla każdego z nich.

Ciekawe jest też to, że wasz pomysł umożliwia policzenie pieniędzy, jakie dzięki konkretnym rozwiązaniom prozdrowotnym można zaoszczędzić.

‒ Rzeczywiście, wyliczamy wskaźnik pokazujący, ile osób jesteśmy w stanie wyciągnąć ze stanu zagrożenia zdrowia, a więc stworzyć im bezpieczne warunki. Po wtóre, możemy wskazać, jaki jest tego koszt. Wskazujemy też, który park byłby idealny, bo najzdrowszy, a który najbardziej realny, a więc zainwestowane w budowę kwoty najefektywniej przekładają się na zdrowie ludzi tam mieszkających. No a jeśli zostało nam więcej środków, zróbmy następny park i ratujmy kolejnych ludzi!

To brzmi dobrze: efektywne wydanie pieniędzy na zdrowie.

‒ Okazuje się, że jeśli będziemy budować łączenia między parkiem a osiedlem, to to będzie o wiele bardziej efektywne niż medycyna, czyli leczenie ludzi już chorych. Rzecz, która z naszych badań wynika na pewno, to fakt, że zamiast  wprowadzać miliony do wnętrz parków, a więc tworzyć kosztowne w utrzymaniu kompozycje zielone, czy stawiać tam drogie urządzenia służące rozrywce, zdecydowanie bardziej do częstego bywania w tym parku przyczynia się brak barier w dojściu tam z okolicznych osiedli. Często wystarcza drobna inwestycja, jaką jest przedłużenie chodnika osiedlowego do ścieżki już zaprojektowanej. Okazuje się, że w budżecie każdego z tych konkursowych parków to są grosze, ale stają się game changerem (czyli elementem zmieniającym zasady gry), jeśli chodzi o czynnik oceny zdrowia. Dlatego nasza procedura audytu jest bardzo skuteczna i cieszymy się ze współpracy z Zarządem Zieleni Miejskiej we Wrocławiu.

A gdzie wasze pomysły zostały lub niebawem zostaną wypróbowane?

‒ Pierwsza próba wykonania takiego obiektu została zrealizowana na zamówienie Zarządu Zieleni Miejskiej dla trzech wrocławskich parków: Henrykowskiego (to są tereny pokolejowe w okolicach Dworca Głównego PKP), Gądowskiego (przy blokowisku osiedla Gądów) i Klina Wojszyce/Jagodno. Sprawdzamy, na ile sposób zagospodarowania tych parków jest w stanie wpłynąć na zdrowie mieszkańców tych okolic. To zostało zrealizowane właśnie w poprzednim semestrze akademickim jako trzy prace magisterskie zrealizowane pod moją opieką promotorską.

Można więc powiedzieć, że prowadzicie próby kliniczne.

‒ Tak, ale podkreślę raz jeszcze: pacjentem jest nie pojedynczy człowiek, tylko pojedynczy kawałek trawnika i krawężnika, czyli to, gdzie można dodać jakąś ścieżkę, żeby lepiej poprawić drożność, dostępność terenu zielonego. Tutaj kłania się bardzo ważna definicja – dużo mówi się o zieleni w kontekście zmian klimatu, o zieleni w kontekście bioróżnorodności. Natomiast wokół zieleni służącej rekreacji narosło wiele nieporozumień związanych m.in. z tym, że wszystko, co nią jest, służy zdrowiu. To nieprawda. Żeby to wpływało na zdrowie człowieka, to musi być teren rekreacyjny. A zieleń od rekreacji różni się dostępnością. Zieleń położona 100 kilometrów od domu nie ma żadnego wpływu na zdrowie mieszkańca tego domu. Natomiast zieleń położona 100 metrów od tego domu – tak.

Pod warunkiem, że na skraju nie stoi znak: „Zakaz wstępu!”

‒ Fakt – musi być to zieleń bez zakazu wstępu, ale nawet bez płotów w poprzek. Mało tego, mogą to być nawet tereny rekreacyjne o powierzchni dwóch hektarów, na które wstęp ma pięciu łuczników, którzy tam trenują, ale pięć tysięcy mieszkańców wokół nie ma prawa wstępu.

Dostępność ma wielkie znaczenie. Jeżeli zobaczymy, jak człowiek działa w sam z siebie, i zrozumiemy skąd biorą się choroby, to tworząc nowe środowiska urbanistyczne będziemy mogli stworzyć okazję do pojedynczych czynności, które te choroby wyrugują. Takie myślenie pozwoli stworzyć bezpieczny behawioralnie tryb życia. Przełom w kardiologii też nastąpi, jeśli więcej nacisku będziemy kładli na trening dzieci dotyczący tego, jak nie wpaść w choroby związane z układem krążenia. Tego można uczyć jak przysposobienia obronnego. Na takiej lekcji uczy się, jak obronić się przed efektami wybuchu bomby atomowej. Jakie jest prawdopodobieństwo, że to będzie przyczyną naszej śmierci? Znikome… A czy uczymy się, jak się bronić przed udarem lub alzhemerem, bo to może się stać przyczyną naszej śmierci?

Mówi pan, że ważna jest dostępność terenów zielonych. Rozmawiamy, siedząc na trybunie Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych Partynice, który jest świetnym tego przykładem. Jeszcze kilka lat temu tutaj nie było niektórych ścieżek, którymi dziś ludzie przychodzą.

‒ Pierwszy praca, w której nasza technologia audytu rekreacyjnego została sformalizowana jako procedura nie samej symulacji z tymi fantomami, tylko procedury, jakie dane wkładamy, w jaki sposób określamy zasięgi, jak duży obszar może temu podlegać, była zrobiona właśnie dla tego terenu. Mamy podłużny park i trzy wejścia do niego – wszystkie na krótszym boku. Nasza praca dotyczyła potencjału zbudowania nowych przejść od ulicy gen. Maczka i innych na dłuższym boku Toru w okolicach Wysokiej. Wcześniej było tu kilka uliczek, które dochodziły do ulicy równoległej do płotu i na nim się kończyły. A nawet wcześniej, bo na chodniku po drugiej stronie ulicy. Zrobiliśmy symulację przedłużenia tych dróg tak, by można nimi było wejść na Tor Wyścigów Konnych. Okazało się, że dla mieszkańców Ołtaszyna to idealne rozwiązanie. Mało tego, to są bardzo krótkie ścieżki, a więc oznaczające groszowe nakłady inwestycyjne. Bo to, co zostało już zrobione, cała ta autostrada piesza wokół Toru, która kosztowała najwięcej, już jest gotowa. Zrobienie kilku malutkich przebić powoduje, że ten potencjał rekreacyjny może być przemnożony jakieś 200 razy!

Niewiele trzeba dla znaczącego efektu.

‒ Taka niewielka inwestycja stworzyła możliwość, okazję, to, o czym mówiliśmy wcześniej, czyli afordancję, mówiąc bardziej fachowo, dla tamtych ludzi. Jeśli pojawia się wygodne przejście, bariera znika. Taki człowiek początkowo przez przypadek pójdzie tam pierwszy raz, potem drugi, aż wreszcie zamieni to w codzienną, trwałą okazję. Wstając rano mogę pomyśleć, że skoro mam do fajnego parku 200 metrów, to może sobie tam pójdę. I to jest właśnie to, co występuje na co dzień. Przez to, że ta okazja jest wbudowana w teren, w środowisko sprawia, że zdrowy tryb życia wygrywa z potrzebą pomocy kardiologa, diabetologa czy psychologa. Dlaczego? Bo taka okazja jest namolna – pozytywna, ale namolna, bo codziennie proponuje swoją dostępność. Tu trzeba zwrócić uwagę na dwa typy barier. Jedną z nich jest dostępność, którą zapewniają nowe ścieżki. Druga natomiast jest natury behawioralnej.

Co to znaczy?

‒ Jeżeli wzdłuż tej ścieżki jest mnóstwo krzaków („żeby było ładniej”), to np. dla starszych ludzi może to być bariera nie do przejścia – nie wiadomo, czy w krzakach nie czai się niebezpieczeństwo. Chodnik jest, ale jest też potężna bariera strachu.

W jaki sposób projektować więc takie środowiska bezpieczne na tyle, by każda wizyta w takim nowym miejscu była bezpieczna? Żeby starsza pani podjęła odważny w jej perspektywie czyn i poszła zobaczyć, co jest w parku koło domu? Trzeba to jakoś obliczyć?

‒ Żadnego obliczania! Jeżeli będziemy obliczać, to będziemy trochę jak dr Josef Mengele (antropolog z dwoma doktoratami), czyli uznamy, że wiemy lepiej, co ludziom jest bardziej potrzebne do życia. Po to robimy nasze fantomy, te wszystkie symulacje, by nie wyszło nam, że ludzie średnio chodzą właśnie tak, a nie inaczej. Jesteśmy w stanie zamodelować ludzi, którzy umieją się wystraszyć różnych sytuacji, przeżywać rozmaite lęki. Nie skupiliśmy się na stworzeniu hiperczłowieka, jakim jawi się czasem sztuczna inteligencja, bo ma całą wiedzę, całą logikę i całą błyskotliwość. I ma wyciągać z tego wnioski. My musieliśmy zaprojektować hipoczłowieka – takiego, który ma możliwości łapania wszelkich lęków, strachów, podatności na okazje i pokusy. Ich wybory nie polegają na tym, że dostałem ulotkę, mam park i już wiem, że będę tam chodził, bo mam nakaz. Jeśli pójdę pierwszy raz i będzie fajnie, to mniej się będę bał następnym razem podejmować decyzję. Nie chodzi o to, że będę już zawsze uważny. Ale jeśli drugi raz pójdę i znowu będzie fajnie, wrócę tam.

Naprawdę dla starszej pani wyjście do parku, w którym nie była 20 lat, bo czegoś się bała, to wielkie wydarzenie. Jeśli spotka ją jakakolwiek przykrość, jakikolwiek dyskomfort, to tylko potwierdzi jej 20-letnie doświadczenie. I już w życiu tam nie pójdzie po raz kolejny, bo: „Widziałam, że tam siedzą tacy ludzie w czapeczkach z długimi daszkami, a tacy, to ja widziałem w telewizji, kradną starszym kobietom torebki”. Tego rodzaju zbitki myślowe są tym, co kieruje naszymi decyzjami.

Wspomina pan, że te parki zdrowia nie muszą być rozbuchane i nafaszerowane Bóg wie jakimi atrakcjami. Co więcej, może to być ścieżka wzdłuż rzeki. Czego jak czego, ale rzek Wrocław ma kilka. Z tego wynika, że możemy mieć wiele takich ścieżek zdrowia?

‒ Tak, ale paradoksalne to oznacza… problemy (uśmiech). To, że park z rzeką jest lepszy niż park bez rzeki, wie każdy architekt krajobrazu. A dlaczego architekt krajobrazu nie planuje parków nad rzekami? Bo ma zakaz! Jakakolwiek legislacja miejska jest zakazana w międzywalu, czyli tam, gdzie rzeka płynie – to jest teren specjalny. Rzeki są zarządzane w ramach ochrony przeciwpowodziowej.

Ale powinniśmy przyjrzeć się finansowaniu celów publicznych, sprawdzić, ile kosztuje utrzymanie rzek, ile kosztuje powódź, kiedy się zdarza (czyli ile pieniędzy wkładamy w system, który chroni nas przed zagrożeniem). I na ile przed powodziami zapobiegają same rzeki, a nie na przykład sadzenie lasów i retencja, czyli to, co się dzieje poza rzekami.

A z drugiej strony mamy do czynienia z zagrożeniem chorobami, których leczenie kosztuje krocie. Choroby związane z układem krążenia są przyczyną największej liczby zgonów w Polsce. I wielkich kosztów: leczenia, rehabilitacji, zwolnień lekarskich, świadczeń socjalnych. Można pewnie policzyć, ile kosztuje nas brak włączenia rzek do systemu zdrowia. Ile moglibyśmy zyskać, gdyby rzeki były dostępne dla pomysłu, o którym pan mówi.

‒ Ten pomysł nazywamy technologią sanatoriów miejskich. Powinniśmy potraktować rzeki jako pewien potencjał potrzebny do spławiania towarów, a zieleń jedynie jako producenta chlorofilu. Jeśli wprowadzimy dodatkowe wartości związane z ochroną zdrowia i umiarkowaną aktywnością fizyczną, okazuje się, że mamy ogromny, niewykorzystany zasób tego, co mogłoby zmienić styl życia i w ten sposób przełożyć się na ochronę zdrowia.

I sprawić, żeby Wrocław zamienił się we Wrocław-Zdrój?

‒ A i owszem, to może wyglądać śmiesznie, ale twierdzę, że to jest jak najbardziej możliwe i nawet mógłbym próbować to wyliczyć.

Zaczęliśmy tę rozmowę od wspomnienia, że architekci mogą robić coś dla zdrowia. To w sumie żadna nowość – tak było przez setki lat. I przyniosło to wymierne efekty zdrowotne, jakich i pan życzy sobie dla swojego projektu.

‒ Tak i nie czuję się tutaj w pełni odkrywcą, bo jeśli chodzi o zdrowie, to już w inżynierii zostało kiedyś sformalizowane i ukonstytuowane bardzo wyraźnie. Mieliśmy przecież inżynierię sanitarną. Mój dziadek był tuż po wojnie we Wrocławiu jednym z założycieli i chyba pierwszym dziekanem Wydziału Inżynierii Sanitarnej. Tak się nazywał kiedyś wydział, który dzisiaj jest Wydziałem Inżynierii Środowiska Politechniki Wrocławskiej. Sanitas oznacza zdrowie, to nie jest więc inżynieria toalet ani zimnej i ciepłej wody – to jest inżynieria zdrowia. Dlaczego słowem „sanitas” określono akurat instalacje kanalizacyjne i wodne? Dlatego, że jeszcze w XIX wieku w Europie chorobami cywilizacyjnymi były tyfus i cholera – choroby zakaźne związane z brudną wodą. John Snow (tak nazywał się człowiek, który odkrył w Londynie przyczynę cholery) robił mapę występowania nowych przypadków zakażeń i nanosił te punkty, w których pojawił się chory człowiek. Wychodziło na to, że to było wyraźnie skoncentrowane terytorialnie, że w obrębie uliczki, paru domów te skupiska były bardzo zwarte. Za każdym razem okazywało się, że było to związane z zanieczyszczeniem źródła wody. Stąd powstała ta teza, że te choroby związane są z wodą.

I od razu w XIX wieku rozpoczęły się wielkie inwestycje miejskie – właśnie po to, by zbudować wydajną kanalizację i wodociągi. W momencie, kiedy zabrali się za nią nie lekarze, tylko inżynierowie, problem został pokonany. W efekcie zapomnieliśmy o tym, że to była kiedyś główna choroba cywilizacyjna. I dokładnie do powtórki takiego sukcesu chciałbym teraz doprowadzić, wyraźnie diagnozując przyczyny współczesnych chorób cywilizacyjnych. Jeżeli to głównie niedobory aktywności fizycznej, czyli zachęt do codziennej aktywności, zbyt wielka liczba barier do podejmowania codziennej aktywności, to potraktujemy to wszystko tak, jak w XIX wieku potraktowano problem brudnej wody i skupimy się na inżynierii.

Wiemy już, że miasto szkodzi ludziom, czyniąc ich tryb życia osiadłym, że te codzienne doświadczenia człowieka w przestrzeniach otwartych i zamkniętych nie skłaniają do ruchu.

‒ Tak, musimy teraz w oparciu o najróżniejsze pomysły, triki i zabawy namawiać, zachęcać do podjęcia działania. Ale nie propagandą słowną, tylko mową przedmiotów: drzewa, ławeczki, rzeki, chodniki powinny zachęcać do ruchu, mówić: „Tu jest bezpiecznie. Chodź do mnie, zostań przy mnie!” – jak małe dzieci, które chcą się bawić. Jeżeli tego rodzaju komunikaty, zachęty będą wmontowane w miasta, mam nadzieję, że w kolejnych tych lokalizacjach będziemy mieli do czynienia z wyraźnym zmniejszaniem się niedoborów aktywności fizycznej i stopniowym zanikiem chorób cywilizacyjnych. Wtedy będziemy mogli mówić, że przyjeżdżając do tego miasta, człowiek będzie miał szansę zdrowieć, czyli że to miasto może leczyć. I to jest właśnie moja idea sanatorium, w które możemy przebudować każdą metropolię.

Są zresztą takie miejsca, które działają według schematu podanego przez pana. Jednym z nich jest wrocławski park Południowy. Ten park nigdy nie został jakoś gruntownie przebudowany, uniknął wielkich rewolucji w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Krzyki to dzielnica, która po II wojnie światowej była młoda, zasiedlona przez młodych ludzi. Ci ludzie pamiętają do dzisiaj niebezpieczne czasy. Mój ojciec mieszkał obok parku w dzieciństwie. Wiedział, że po zmroku się tam nie wchodziło – tam dosyć długo po wojnie mieszkali dezerterzy z Armii Radzieckiej. Dojście od ulicy Ślężnej w poprzek do ulicy Powstańców Śląskich do tramwaju to była rzecz, której się wieczorami nie robiło…

Dzisiaj mamy park z mnóstwem krzewów, które mogłyby uchodzić za niebezpieczne. Jest tam sporo ciemnych zakamarków, ale kiedy tam się wchodzi wieczorem, zwłaszcza kiedy słońce zachodzi szybciej, słychać stukot kijów nordic walking. Wiele kobiet, wielu ludzi starszych chodzi alejkami samotnie i w grupkach – nawet po ciemnych ścieżkach. Uważam to za prawdziwe mistrzostwo świata w zarządzaniu rekreacją! To są działania, które powinny być najbardziej promowane, a więc nie opłacanie profesjonalnych sportowców (którzy już i tak stracili zdrowie wskutek przetrenowania), ale możliwość spotkania trenera chodzenia z kijkami. I skorzystać z jego porad bezpłatnie.

Kluczem do sukcesu jest chyba też to, że można tam wejść z każdej strony?

‒ Rzeczywiście, nawet nie wszystkie przejścia są „cywilizowane” – niektóre zostały wydeptane przez mieszkańców pobliskich osiedli. A poza tym koszt takiego rozwiązania pozwalającego w sposób naturalny dbać o kondycję jest niewielki. W porównaniu z utrzymaniem zieleni, z posadzeniem 15 nowych krzaków czy nowej kwietnej łąki – żaden. I teraz właśnie to, w jaki sposób tam gdzie już zieleń mamy promować rekreację, umiarkowaną aktywność w grupach najsłabszych – tych, którzy ruszają się najmniej, ludzi, którzy tego ruchu najbardziej potrzebują.

Chciałbym też (i to jest jedno z moich wielkich marzeń, jak można by planować budżety przeznaczone na planowanie czy na architekturę krajobrazu i bezpośrednio na zieleń miejską), żeby tworząc miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, zawierać w nich zestaw parametrów prozdrowotnych. Nie może on być zbyt drogi w realizacji – nawet próbuje się wyliczać, jak taki plan wpłynie na sytuację podatkową, ile będzie kosztować jego realizacja i co wspólnota lokalna reprezentowana przez samorząd będzie z tego miała. To wszystkim nam by się opłaciło i w każdym względzie – tak zdrowotnym, jak i finansowym.

Partynice tor wyścigów konnych

Fot. z archiwum M.Sz.

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?