W lipcu 1980 roku gdy w Polsce panował już kolejny kryzys gospodarczy, nowa podwyżka cen mięsa spowodowała falę strajków w większości zakładów przemysłowych całego kraju. Władza, osłabiona szokiem wywołanym przez wstąpienie (16/10/1978) Polaka na tron papieski, nie mogła pozwolić sobie na użycie siły wobec strajkujących robotników, jak to miało miejsce w latach 1956 i 1970.
Tym razem strajkujący, na czele których stał Lech Wałęsa (w 1983 roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla), wymusili na rządzie rozpoczęcie dyskusji.
Dr n. med. Witold Kapuściński
Emerytowany lekarz okulista. Od 1982 roku mieszka we Francji, gdzie pracował jako niezależny okulista do 2010 r. Przed 1982 r. pracował w Klinice Ocznej, a następnie w Samodzielnej Pracowni Biofizyki okulistycznej Instytutu Chorób Układu Nerwowego i Narządów Zmysłów Akademii Medycznej we Wrocławiu.
W KRAJU SOCJALISTYCZNYM STRAJKÓW NIE MA
Wspomnienia z czasu internowania
W lipcu 1980 roku gdy w Polsce panował już kolejny kryzys gospodarczy, nowa podwyżka cen mięsa spowodowała falę strajków w większości zakładów przemysłowych całego kraju. Władza, osłabiona szokiem wywołanym przez wstąpienie (16/10/1978) Polaka na tron papieski, nie mogła pozwolić sobie na użycie siły wobec strajkujących robotników, jak to miało miejsce w latach 1956 i 1970.
Tym razem strajkujący, na czele których stał Lech Wałęsa (w 1983 roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla), wymusili na rządzie rozpoczęcie dyskusji.
W wyniku długich negocjacji strajkującym udało się uzyskać szereg umów (m.in. słynne porozumienia gdańskie), które otwierały pracownikom możliwość aktywnego uczestnictwa w życiu zakładów produkcyjnych, wszelkich przedsiębiorstw i instytucji. Najważniejszymi zdobyczami były: zgoda na organizowanie niezależnych związków zawodowych, zalegalizowanie prawa do strajku i akceptacja wolnych mediów. Kilka dni później powstał pierwszy w historii krajów socjalistycznych niezależny samodzielny związek zawodowy – NSZZ „Solidarność”. Oddziały tego Związku bardzo szybko powstały w prawie wszystkich zakładach pracy w Polsce. Od tej pory decyzje kierowników zaczęły być opiniowane przez związkowców – autentycznych przedstawicieli pracowników. Zaczęły się mnożyć dyskusje i negocjacje, rozpoczęły się strajki.
W Akademii Medycznej Związek działał pod kierownictwem Komisji Zakładowej, której wspaniałym i charyzmatycznym przewodniczącym został mój przyjaciel, psychiatra Sławek Sidorowicz (obecnie prof. dr. hab Sławomir Sidorowicz). „Solidarność” Akademii Medycznej miała swoje pismo, dwutygodnik „Naszym Zdaniem”. Redaktorem naczelnym był Piotrek Hirnle. W każdej jednostce AM (klinika, zakład, pracownia, dział,) powstały oddziały „Solidarności” składające się z kilku członków, którzy wybierali sobie szefa. Wszyscy ci szefowie tworzyli wspomnianą Komisję, której zebrania odbywały sie co tydzień. Ja miałem zaszczyt zostać wybrany szefem Zjednoczonych Oddziałów Solidarności Samodzielnej Pracowni Biofizyki Okulistycznej i Kliniki Ocznej, a działalność moja, poza chodzeniem na zebrania Komisji Zakładowej i głosowaniem, ograniczyła się do napisania kilku satyrycznych artykułów do naszego czasopisma. Był to poradnik dla kierowników składający się z trzech części: 1) „Zdobywamy pozycję”, 2) „Umacniamy Pozycję”, 3) „Kierujemy zespołem”. Wychwalałem w nim uroki wszechobecnego absurdu, fikcyjnej aktywności i sukcesów pozorowanych.
Przypomnieć należy, że działania NSZZ „Solidarność” nie były oficjalnie wymierzone przeciw systemowi politycznemu, ale wyciagając na światło dzienne wszystkie przypadki niegospodarności, zaniedbań i korupcji, stały się siłą rzeczy poważnym zagrożeniem dla reżimu. Z drugiej strony niestety liczne strajki dużych zakładów przemysłowych powodowały dalsze pogorszenie się sytuacji ekonomicznej kraju. Zaczęły krążyć pogłoski o zagrażającej Polsce inwazji wojsk sowieckich na wzór tego, co wydarzyło się na Węgrzech w 1956 i w Czechosłowacji w 1968 roku. W tej sytuacji w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. rząd przekazał władzę w ręce nowo utworzonej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) z generałem Jaruzelskim na czele.
Wprowadzony został stan wojenny. Wraz z nim zaczęła obowiązywać godzina policyjna, zablokowano sieci telefoniczne, zatrzymano większość środków transportu, zakazano wszelkich zgromadzeń i manifestacji, aresztowano głównych działaczy „Solidarności”, z Lechem Wałęsą na czele. W wielu zakładach strajki trwały mimo oficjalnego zakazu, więc tłumiono je siłą, używając niekiedy broni palnej. W całym kraju śmierć poniosło około 100 osób. Działania te rzekomo miały na celu wyciągnięcie kraju z chaosu, a według pozorowanych na poufne wiadomości miały nas ochronić przed większym złem, jakim byłoby wkroczenie wojsk sowieckich. Oczywiście nie mówiono powszechnie o tym, że rząd wprowadził stan wojenny po to, aby zablokować „Solidarność”.
Aresztowania działaczy wyższych uczelni odbywały sie na ogół w sposób łagodny. Natomiast wobec środowiska robotniczego władza ludowa chętnie używała pięści i pałek policyjnych. W następnych tygodniach aresztowania były kontynuowane, a dotyczyły coraz to mniej ważnych postaci Związku. Te następne zatrzymania odbywały się w sposób dyskretny. Osoby, których dotyczyły, dostawały pisemne wezwanie do stawienia się w komisariacie milicji w celu złożenia wyjaśnień. Jednak kiedy już dotarły do komisariatu, szybko stamtąd nie wychodziły… W ten sposób wszyscy ważniejsi działacze „Solidarności” spędzili Boże Narodzenie 1981 roku w więzieniach.
Tuż przed Nowym Rokiem otrzymałem wezwanie do stawienia się 6 stycznia w komisariacie przy ulicy Łąkowej. Najwyraźniej moje artykuliki w piśmie „Naszym Zdaniem” musiały niezbyt podobać się władzom. Pan oficer śledczy jednak nic o mojej pisaninie nie wspomniał. Poczęstował mnie kawą i zapytał, co wiem na temat finansowania „Solidarności” Akademii Medycznej przez zagraniczne ośrodki dywersji ideologicznej. Odpowiedziałem, że nie było takiego finansowania. Oficer już bez przekonania zadał mi jeszcze kilka zdawkowych pytań i po krótkiej rozmowie oznajmił, że będę musiał jeszcze trochę tu zostać.
Niedługo po tym pojawił się milicjant, który zaprowadził mnie do celi aresztu śledczego, która znajdowała się w piwnicy budynku komisariatu na ulicy Łąkowej. W celi przypominającej punury loch było zimno, ciemno i wilgotno. W celi były dwie ławy i stół – wszystko wmurowane w betonową posadzkę, a pod jedną ze ścian, bez żadnej osłony, umocowane były urządzenia sanitarne. W kącie dostrzegłem błyszczące oczy i czerwony od zimna nos siedzącego tam osobnika. Pomyślałem, że to jakiś okrutny bandyta, ale niespodziewanie ten „kryminalista” uśmiechnął sie do mnie i przedstawił jako dziekan Wydziału Zootechnicznego Akademii Szkoły Rolniczej we Wrocławiu, Bolesław Żuk, który też podpadł Władzy Ludowej. Po kilku godzinach drzwi się otworzyły i niespodzianka – do celi wkroczył mój dobry znajomy Marek Erlich (matematyk), zaciekły przeciwnik reżimu.
Następnego dnia, za pomocą karetki więziennej – tzw. suki (milicyjne samochody nysa bez okien, przeznaczone do transportowania więźniów) – przeprowadzono nas do więzienia na ulicy Kleczkowskiej, gdzie w wydzielonym skrzydle przebywało już kilkudziesięciu solidarnościowców a wśród nich mój przyjaciel i szef związkowy, Sławek Sidorowicz. Wielu z nich przybyło tu jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Ponieważ internowani nie golili się, to na podstawie wielkości zarostu łatwo można było określić, kiedy dana osoba tu przybyła.
Cele miały powierzchnię ok. 10 m2, stały w nich trzy podwójne łóżka, stolik i krzesło. W kącie znajdowała się toaleta oddzielona od reszty pomieszczenia przegrodą z boku i zasłoną od przodu. Każdy z nas dostał pisemną decyzję o internowaniu, którą argumentowano za pomocą następującej formuły: „Uznając, że pozostawanie na wolności obywatela XY zagrażałoby bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że prowadzi działalność, która w okresie stanu wojennego rodzi niebezpieczeństwo wzmagania napięć społecznych, na zasadzie art. 42 dekretu z dnia 12 grudnia 1981 o ochronie bezpieczeństwa Państwa i porządku publicznego w czasie obowiązywania stanu wojennego postanawia się: 1. internować ob. XY i umieścić go w ośrodku odosobnienia w: Zakład Karny Wrocław….. 2. wykonanie decyzji zlecić wyznaczonemu funkcjonariuszowi MO”.
Nastroje były wybitnie antyustrojowe. Wieczorami śpiewaliśmy naprędce skomponowane piosenki wyszydzające WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowago), a także pieśni patriotyczne. Śpiewy były głośne, słychać nas było w promieniu 300 metrów, więc istniało poważne ryzyko, że pojawi się ZOMO, które uspokoi nas pałkami. Do tego nie doszło, a po tygodniu, pewnego ranka kazano nam się spakować, załadowano nas do „suk” i powieziono w nieznanym kierunku bez żadnych wyjaśnień. I tak trafiliśmy do więzienia w Nysie. Przeznaczono dla nas jeden z kilku bloków tej instytucji, gdzie czekali na nas już inni, zgarnięci jeszcze przed świętami, wyróżniający się zewnętrznie wiekszym zarostem, wewnętrznie – większym zaangażowaniem w „Solidarność”. Wśród nich było dużo mądrych i ciekawych ludzi,
Warunki życia były, jak na więzienie, dość przyzwoite: było czysto i ciepło, nie było karaluchów ani szczurów. Nasze więzienie było tu wyjątkiem, bo w 51 pozostałych „ośrodkach odosobnienia” warunki pobytu były na ogół znacznie gorsze. Dokuczliwa była natomiast ciasnota miejsca, w którym przyszło nam przebywać. W celach o powierzchni ok. 15 m2, wyposażonych w czteropiętrowe łóżka, stół, krzesło i umocowane w kącie urządzenia sanitarne o wymiarach 5 m x 4 m, przebywało 8 osób. Każdego dnia wychodziliśmy na godzinny spacer po podwórku więziennym. Cele w czasie dnia były otwarte, więc mogliśmy wzajemnie się odwiedzać. Członkowie rodzin mieli prawo (bodajże raz w miesiącu), odwiedzać internowanych. Na ogół ten z nas, kto szedł „na widzenie” zbierał od najbliższych kolegów tajną korespondencję, którą zgodnie z tradycją więzienną sporządzaliśmy w postaci miniaturowych listów zwanych grypsami. Te listy należało przekazać osobie, która przyszła z zewnątrz. Pomimo rewizji, której poddawani byli odwiedzający, przekazywanie grypsów na ogół się udawało. Społeczeństwo Dolnego Śląska było więc na bieżąco informowane o wszystkim, co działo się w Ośrodku Internowanych w Nysie. Koledzy ze zdolnościami rzeźbiarskiemi produkowali po kryjomu okolicznościowe pieczęcie (za materiał służyły kawałki wykładziny podłogowej), znakowano nimi listy i koperty wychodzące od nas. Często praktykowaną rozrywką było śpiewanie piosenek wyszydzających Wojskową Radę Ocalenia Narodowego lub antysowieckich. Gdy śpiewy były zbyt głośne, to władze więzienne karały nas przez zamykanie cel i drobiazgowe rewizje, w czasie których wykrywano często i konfiskowano używane przez naszych drukarzy pieczęcie i wszystko, co mogło służyć do ich fabrykowania.
Po kilku tygodniach pobytu udało nam się uzyskać dodatkowe niewielkie pomieszczenie, gdzie można było usiąść przy stoliku, coś przeczytać lub napisać (coś w rodzaju biblioteki lub świetlicy) pod czujnym okiem strażników lub oficerów SB.
Wyżywienie (oficjalne, regulaminowe, więzienne) było niesmaczne i źle wyglądało. Nie dokuczało nam to zbytnio, bo dochodziły do nas paczki z żywnością przysyłane przez rodziny i znajomych. W miarę upywu czasu paczek tych było coraz więcej, bo całe społeczenstwo regionu powoli mobilizowało się pod hasłem pomocy dla internowanych. Były też paczki żywnościowe przysyłane z zagranicy przez różne organizacje wyrażające w ten sposób sympatię do „Solidarności”. W rezultacie żywności mieliśmy wyraźnie za dużo, więc, członkowie rodzin, którzy przychodzili „na widzenie” dostawali od nas różne atrakcyjne wiktuały, co było pomocą nie do przecenienia, biorąc pod uwagę to, że w owym czasie zaopatrzenie się w żywność nie było rzeczą łatwą, a podstawowe produkty spożywcze były reglamentowane przy pomocy kartek.
W miarę upływu czasu coraz trudniej było znosić bezterminowość tego pozbawienia wolności. W dodatku zaczęły się pojawiać niepokojące plotki, że mają nas wywieźć do ZSRR aż pod granicę chińską i tam dyskretnie zlikwidować.
W połowie marca oznajmiono nam oficjalnie, że ten, kto chce opuścić Polskę, może złożyć podanie na ręce kierownika ośrodka. Nikt się nie spieszył ze składaniem takiego podania, bo nie wiadomo było, co go potem czeka. Chodziły słuchy, że ci, którzy złożą podanie, będą mieli okazję popracować sobie na świeżym powietrzu przy wyrębie lasów na północnej Syberii. Dopiero po kilku dniach okazało się, że zostaną szybko zwolnieni, dostaną paszport zezwalający na jednokrotne przekroczenie granicy (słynny one way ticket) i bedą musieli w ciągu miesiąca opuścić Polskę.
Z oferty tej skorzystało zaledwie kilka osób. Pod koniec marca zaczęto internowanych uwalniać. Mnie wypuścili niespodziewanie 1 kwietnia 1982 r., wielu jednak towarzyszy niedoli przesiedziało w Nysie prawie do końca roku. Wróciłem w swoje rodzinne strony. Na początku sierpnia 1982 opuściłem Polskę I udałem się do Francji. Przez Polaków Francja uważana była za najbardziej przyjacielski kraj Zachodniej Europy. We Francji miałem poważny punkt zaczepienia w postaci Kliniki Ocznej Uniwersytetu w Clermont Ferrand, ale to już inna historia.
Dodać powinienem, że od kilku lat byłem już pracownikiem usługowo-naukowo-dydaktycznym Samodzielnej Pracowni Biofizyki Okulistycznej Instytutu Chorób Układu Nerwowego i Narządów Zmysłów AM we Wrocławiu. Miałem co prawda zawsze kilku chorych do leczenia, ale moja praca polegała w zasadzie na wypełnianiu arkuszy papieru o formacie A4. W pocie czoła tworzyłem ambitne plany pracy i kwieciste sprawozdania. Brak tematów nie był tu przeszkodą, bo w planach pracy umieszczać można było planowane sprawozdania, a w sprawozdaniach – wykonane plany pracy. Od czasu do czasu do tej pisaniny dodawałem, jak wisienkę do tortu, genialną pracę pozornie naukową, czyli tzw. gniota. Ta pisanina, mało szkodliwa dla postępu naszej cywilizacji, nie była tak bezsensowna, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Władze Akademii Medycznej były nieustannie spragnione zapisanego papieru A4. Zamiast więc zanosić moje produkty do punktu skupu makulatury, oddawałem je odpowiednim władzom. Zapewniało mi to spokojną egzystencję, a nawet powolne wspinanie się po szczeblach kariery, aż do stopnia bodajże starszego adiutanta doktora naukowo-medycznego. W miarę postępu tego wspinania, przynosiło mi ono coraz mniej satysfakcji, ponieważ utrudniało zajęcie się czymś interesującym, przydatnym albo chociaż dobrze płatnym.
PS: Trzeba wyjaśnić, że w kraju socjalistycznym strajków nie ma, tak jak z bezchmurnego nieba pioruny nie padają. Wobec tego, gdy jakiś strajk wybuchał, stwarzało to poważne zagrożenie dla „świętej doktryny”. Konieczne było więc energiczne przeciwdziałanie takiej katastrofie i to przy użyciu wszelkich możliwych środków. A więc w pierwszej kolejności środki masowego przekazu ogłaszały wszem i wobec, że nie ma tu żadnego strajku, tylko że są to jedynie „nieuzasadnione przerwy w pracy sprowokowane przez antysocjalistyczne ugrupowania powiązane ze światem przestępczym i finansowane przez zachodnioeuropejskich syjonistów w celu destabilizowania lub nawet obalenia władzy socjalistycznej”. Jeśli ta propaganda nie przynosiła zamierzonych efektów, likwidowano strajk przy użyciu milicji i ZOMO, co prowadziło nieraz do rozlewu krwi i ofiar śmiertelnych.