Skrót artykułu Strzałka

Swój pierwszy aparat, Zenit 12XP, kupił jeszcze w liceum. Teraz już nie wyobraża sobie jakiegokolwiek wyjazdu bez aparatu. Nawet w drodze do pracy, którą od dwóch lat pokonuje rowerem, ma go przy sobie. Doktor Rafał Szulc, chirurg onkolog z Centrum Chorób Piersi – Breast Unit, ze swoimi dwiema pasjami – podróżami i fotografią – dzieli się z najbliższymi w formie bloga od 2011 roku.

Szukając miejsc nieoczywistych. Relacja z podróży w Dolomity

lek. med. Rafał Szulc Szulc – chirurg ogólny i onkologiczny. Przez 17 lat pracował w Oddziale Chirurgii Onkologicznej I Dolnośląskiego Centrum Onkologii we Wrocławiu. Od 2017 pracuje jako chirurg onkolog w Centrum Chorób Piersi – Breast Unit.

Swój pierwszy aparat, Zenit 12XP, kupił jeszcze w liceum. Teraz już nie wyobraża sobie jakiegokolwiek wyjazdu bez aparatu. Nawet w drodze do pracy, którą od dwóch lat pokonuje rowerem, ma go przy sobie. Doktor Rafał Szulc, chirurg onkolog z Centrum Chorób Piersi – Breast Unit, ze swoimi dwiema pasjami – podróżami i fotografią – dzieli się z najbliższymi w formie bloga od 2011 roku. W góry najbardziej lubi podróżować po sezonie, kiedy jeszcze jest zielono i ciepło, ale już pusto. Wraz z żoną wyszukuje mniej popularne trasy, bo, jak sam mówi, piesze wędrówki mają największy urok, gdy nie idzie się gęsiego. – Moja żona zawsze się śmieje, że ze mną każda wyprawa dłużej trwa, bo co chwilę robię przerwę na zdjęcia – mówi. Sposób na udany wyjazd dla małżeństwa? Zakwaterowanie w pensjonatach i agroturystykach: – Unikamy hoteli, bo kiedy mieszka się wśród ludzi, lepiej można poznać dane miejsce – przyznaje chirurg onkolog. Na podróżniczej liście marzeń dr Rafał Szulc ma jeszcze sporo destynacji, wśród nich m.in. Amerykę Południową, Azję, parki narodowe Stanów Zjednoczonych i Japonię. Jedną ze swoich podróży sprzed kilku lat wspomina wyjątkowo ciepło, dlatego my również gorąco zachęcamy do wyjątkowej lektury o wędrówkach po dolomickich ścieżkach.

Przez magiczne jezioro Sorapis na karkołomny zjazd z Forcella Marcuoira

Wyprawa zaczyna się na Passo Tre Croci. Zgodnie z oznakowaniem ruszamy na trasę biegnącą wzdłuż pobocza obrośniętego pięknymi ostami. Mijamy łąkę, wchodzimy do lasu i powoli zaczynamy podchodzenie. Po kilkunastu minutach docieramy do resztek zeszłorocznego śniegu. Im wyżej jesteśmy, tym piękniejsze widoki. Niebawem kończy się łatwa ścieżka i zaczyna wspinaczka. Kolejny raz doceniamy nasze przygotowanie, szczególnie buty i kije. To nie jest miejsce dla ludzi o słabych nerwach i z lękiem wysokości. Być może nie są to ferraty, ale miejscami jest dość wąsko, co, z powodu sporego ruchu w obu kierunkach, sprawia czasem niemały kłopot. Niekiedy trudno się wyminąć, a do tego sporo osób prowadzi na smyczach psy.

Po dwóch godzinach dochodzimy w okolicę schroniska, gdzie część ludzi do niego skręca. Nas jednak interesuje jezioro, bo to ono jest dziś celem. No i nie zawodzimy się. Wszystko, co o nim piszą, jest prawdą. I kolor, i otoczenie, i liczba ludzi dookoła. Siadamy na skale i podziwiamy. Robię zdjęcia, by później przekonać się, czy na fotografiach rzeczywiście jest równie piękne. Po okrążeniu jeziora wracamy na szlak i zmieniamy trasę. Wspinamy się, by wkrótce przekonać się, że podejście jest naprawdę strome. Nieco już zmęczeni wychodzimy nad linię lasu, skąd w dali widać jezioro i malutkie schronisko. Ścieżka nadal biegnie w górę przez gołoborze, omijając szczyt góry.

Jesteśmy na wysokości 2200 m n.p.m. Przed nami rozpościera się kolejny widok na Dolomity. Trzymając się stalowych lin schodzimy w kierunku widocznej przed nami przełęczy Forcella Marcuoir. Trasa w dół okazuje się być nieco szalonym zejściem po rumowisku luźnych kamieni. Po około 300 metrach stromizny wychodzimy z przesmyku, ale wciąż znajdujemy się na zboczu usianym kamieniami. Niestety, te drobniejsze, mimo widocznej ścieżki, znacznie utrudniają schodzenie. Wreszcie zmienia się krajobraz. Powoli schodzimy drogą przez las, podziwiając góry oświetlone popołudniowym słońcem.

W pogoni za instagramerami

Piękne jezioro Lago di Braies, znane też jako Pragser Wildsee, to jedno z najbardziej obfotografowanych, najpopularniejszych miejsc w Dolomitach. Gdy tylko ktoś zobaczy te piękne zdjęcia w internecie, od razu chce tam pojechać. Jak więc się tam dostać? Można samochodem, ale są limity miejsc. Najlepiej zarezerwować miejsce dla swojego auta przez internet (koszt takiej rezerwacji to 30 euro). Dojazd jest łatwy i zajmuje pół godziny. Gdy docieramy na miejsce, parking jest już niemal pełny. Na początku trasy rzeczywiście jest sporo ludzi, więc szybko przemieszczamy się na ścieżkę wokół jeziora. Obieramy kierunek zgodny z ruchem wskazówek zegara. Widok z tej strony robi duże wrażenie. Góra niemal wychodząca z jeziora i zielony odcień wody tworzą magię, więc trudno się dziwić, że jezioro nazywają perłą Tyrolu. To prawdziwy raj dla fotografów i instagramerów. Co prawda dla naturalnego efektu spokoju trzeba się przepchać przez tłum, ale gdy ma się już za sobą kolejkę turystów walczących o skrawek wolnego miejsca, można wykonać to jedno, jedyne zdjęcie. Czasem wystarczy odrobina cierpliwości. Niestety, słońce górujące nad nami w samo południe nie pomaga w uzyskaniu bardziej malowniczego ujęcia, ale cóż poradzić? Na urlopie nie zawsze chce się wstawać o świcie. Wydawało by się, że jezioro jest małe i szybko obejdziemy je dookoła, ale jednak spędzamy tu 4,5 godziny.

Dolomity też mają swoje krupówki. Tre Cime dla każdego

Dziś jest TEN dzień. Dlaczego? Ponieważ w tym roku przyjechaliśmy na nasz urlop do parku narodowego Tre Cime i specjalnie czekaliśmy na najlepszą możliwą pogodę. Wszystko zostało wcześniej zaplanowane. Można się tam dostać z różnych punktów, ale najczęściej opisywany jest szlak zaczynający się przy Riffugio Auronzo. Ale po kolei.

Ponieważ na parkingu koło schroniska jest limit, dziś wstaliśmy razem z kurami. Słońce dopiero wzeszło i oświetliło czubki szczytów. Na miejscu jest już sporo samochodów. I tylko 5 stopni Celsjusza. Ruszamy z parkingu i już 300 metrów po minięciu schroniska wpadamy w pierwszy zachwyt wspaniałym widokiem na dolinę. Chmury błądzą w dole wśród skał, a słońce powoli wschodzi coraz wyżej, wszystko pięknie oświetlając. Z daleka słychać dzwonki krów, ale dopiero teraz widzimy je na skalistej, wysokogórskiej łące. Dochodzimy do kolejnego schroniska Lavaredo na wysokości 2344 m n.p.m. u podnóża Tre Cime, gdzie rozchodzą się ścieżki w różne strony. Większość skręca w lewo na przełęcz Lavaredo – to krótsza droga wokół Tre Cime. My odbijamy w prawo na dużą pętlę i po chwili już jesteśmy sami. Zaczynamy się oddalać od głównego masywu, idąc w stronę słońca. Widok za naszymi plecami zachwyca, pogoda dopisuje. Słońce, chmury pod nami, jeszcze trochę chłodno, ale chce się iść. Krajobraz powoli się zmienia i zaczyna się robić coraz cieplej. Zrzucamy grubsze ubrania i idziemy dalej, mijając byka na środku ścieżki. Nie jest nami zbyt zainteresowany. Mijamy dolinkę z na wpół wyschniętym jeziorkiem i zaczyna się wspinaczka. Lekko nie jest, ale w sumie droga prosta, tylko stroma.

Riffugio Pian di Cengia jest rzeczywiście jednym z najpiękniej położonych schronisk. Rozpościera się przed nim wspaniały widok. Na pierwszym planie króluje Croda dei Toni – 3094 m n.p.m. W schronisku okazuje się, że jest za wcześnie na obiad, ale w sam raz na Kaiserschmarrn. Przepysznie. Nasyceni widokami i omletami ruszamy w dalszą drogę. Z przełęczy jest dość strome zejście do doliny. Kilkanaście minut później docieramy do długiej ścieżki biegnącej w poprzek zbocza z powrotem w kierunku Tre Cime. Ponowna wspinaczka na kolejną przełęcz przez zmieniający się krajobraz i docieramy do schroniska Dreizinnen Hutte. Już z daleka widać, że się zbliżamy, bo znacznie zwiększa się liczba turystów. Wtedy wyłania się przed nami najważniejszy punkt wyprawy. Pod schroniskiem tłum, że ciężko przejść. Odchodzimy nieco na ubocze, aby poleżeć i nacieszyć się widokiem. Tego dnia mamy za sobą niemal 8 godzin wędrówki, dlatego zmęczenie doskwiera. Ale bez dwóch zdań warto.

Przez domek na czubku góry do pięciu wież

W niedzielny poranek wstaliśmy wcześniej. Jedziemy na przełęcz Falzarego, skąd zaczyna się nasza wycieczka. Przejeżdżając koło jeziora Landro zachwyca nas mgiełka nad wodą i piękny widok na oświetlone porannym słońcem góry. Początkowo trasa biegnie przez las. Kręta, błotnista ścieżka po kamieniach i korzeniach jest dość śliska. Na szczęście po kilkunastu minutach wspinaczki opuszczamy las i naszym oczom ukazuje się małe jeziorko. Na przeciwległym brzegu stoi kilku fotografów ze statywami. Dopiero kiedy obchodzimy tę „kałużę” dookoła, przekonujemy się, co ich tak pochłonęło. Ten kawałek wody doskonale komponuje się z grzbietami górskim naprzeciwko. Nie wytrzymuję i też idę tam z moim małym statywem zrobić parę zdjęć. Jak widać poniżej – było warto.

Kiedy emocje opadają, ruszamy w dalszą drogę. Jednak chyba nie do końca dochodzę do siebie, bo tracę nie tylko głowę, ale i kijki. Na szczęście jeden z włoskich fotografów pędzi za mną i oddaje zgubę. Grazie. Dalej droga zaczyna się robić bardziej wymagająca. W końcu dochodzimy do przełęczy Averauna na wysokości 2435 m n.p.m. Z drugiej strony przełęczy ukazuje się zupełnie inny widok. Ścieżka u podnóża wielkiej góry ma nas zaprowadzić na szczyt widoczny w oddali. W pewnej chwili z doliny dochodzą nas gwizdy. Tym razem wiemy już, że to świstaki. Za zakrętem wyłania się w całej okazałości przedziwna góra z maleńkim (przynajmniej z tej perspektywy) domkiem. Mijamy schronisko Averau i dalej w górę idziemy płaskim jak stół zboczem, które z jednej strony kończy się stromą przepaścią. Po kilkunastu minutach docieramy do malowniczo położonego schroniska Nuvolau. Świetny punkt widokowy z niecodziennym widok na szczycie góry, ale w końcu tu też trzeba czasem zrobić pranie.

Zdobywamy szczyt. Pico di Vallandro 2839 m n.p.m.

Dziś zaczynamy od Prato Piazza, czyli Plätzwiese. Jest to rozległy płaskowyż położony na 2 tysiącach metrów otoczony wysokimi górami. Po przejściu kilkuset metrów, za schroniskiem Prato Piazza, skręcamy w lewo i ruszamy pod górę w kierunku Pico di Vallandro, czy też Durrenstein. Opuszczamy łąki, pozostawiając za sobą odgłosy krowich dzwonków, przechodzimy przez furtkę za ogrodzenie powstrzymujące te zwierzęta przed górskimi wędrówkami i zaczynamy wspinaczkę. Większa część trasy jest mozolnym wchodzeniem krętą ścieżką pod górę. Wreszcie na końcu robi się trudniej i bardziej emocjonująco. Pojawiają się łańcuchy i chwile grozy. Ostatnie metry przed nami i… JESTEŚMY. 2842 m n.p.m. Panorama rozpościerająca się ze szczytu zapiera dech w piersiach. Zmieniam tylko obiektywy i robię kolejne zdjęcia. Schodząc podziwiamy niezwykłe szczyty tonące w chmurach. Droga trochę się dłuży, ale wreszcie ponownie przechodzimy przez furtkę i wracamy na pastwiska. Tę ponad trzynastokilometrową wycieczkę kończmy po 6 godzinach.

 

 

Tekst: lek. Rafał Szulc
Opracowanie: Aleksandra Surowiec
Zdjęcia: lek. Rafał Szulc

 

 

 

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?