Skrót artykułu Strzałka

Do napisania artykułu skłonił mnie sentyment do miejsca pracy mojej mamy,
chęć odwiedzenia świata dzieciństwa, a także ciekawość dziejów „mojego” sanatorium.

 

Do napisania artykułu skłonił mnie sentyment do miejsca pracy mojej mamy,
chęć odwiedzenia świata dzieciństwa, a także ciekawość dziejów „mojego” sanatorium.

dr n. wet. Monika Wojnar,
specjalista chorób koni, specjalista chorób psów i kotów. W przeszłości – adiunkt na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, stażysta w Schwarzwald-Tierklinik (Niemcy) oraz stypendysta rządu francuskiego, w Ecole Nationale Veterinaire Alfort (Francja). Obecnie niezależny naukowiec (pasjonat). Hipoterapeuta. Działacz społeczny (Fundacja Harmonia).
Na zdjęciu z ukochamym Grymasem (jej białym Królewiczem)

 

Wspomnienia

Pamiętam opowieści mamy – dr Magdaleny Wojnar – że wybór medycyny jako kierunku studiów był podyktowany chęcią leczenia dzieci. Marzyła o pediatrii. Ale pod koniec stażu, miejsce, gdzie go odbywała ‒ Szpital Miejski we Wrocławiu przy ul. Rydygiera – odwiedził docent Jerzy Przybylski i przekonał mamę do pracy w jego zespole – w Państwowym Przedsiębiorstwie Uzdrowisko Trzebnica (potocznie znanym jako sanatorium dla dzieci), w budynku przy ul. Stawowej 1. To było pod koniec roku 1971. A od roku 1972 aż do przejścia na emeryturę w r. 2005 pracowała tam nieprzerwanie (głównie na Oddziale V). Dojeżdżała codziennie z Wrocławia, w czasie mojego dzieciństwa – PKS-em (a to był wyczyn, bo autobusy były zawsze przeładowane). W roku 1977 uzyskała tytuł specjalisty w dziedzinie rehabilitacji ogólnej I stopnia, w roku 1996 ‒ II stopnia. W roku 1997 objęła stanowisko ordynatora oddziału I (to było już na ul. Leśnej 1). Bardzo podziwiam osiągnięcia mojej mamy, bo wiem, ile wysiłku ją kosztowały, tym bardziej, że zawsze na pierwszym miejscu dla niej był mąż i dzieci. Przez ponad 30 lat zżyła się z koleżankami i kolegami z pracy, nawiązując przyjaźnie, z których większość przetrwała nawet przejściu na emeryturę. Oczywiście bywały też różnice zdań, konflikty, antypatie itp. ‒ jak wszędzie, gdzie jest zespół ludzi. Ale ogólnie wspominam, że w sanatorium panowała rodzinna atmosfera. Czasami zabierała do pracy którąś ze swoich córek – na konsultacje ortopedyczne, leczenie stomatologiczne, gipsowanie przypadkowych złamań albo – tak po prostu ‒ dla dziecięcej frajdy bycia w pracy u mamy. Zdarzało się, że jedna z nas zostawała z mamą na dyżury nocne, które na ogół były spokojne. Chociaż pamiętam gotowość mojej mamy, że jednak w nocy może wydarzyć się coś, co będzie wymagało jej interwencji – więc niezbyt się wysypiała. Byłam też uczestnikiem wakacyjnego turnusu rehabilitacyjnego, ze względu na niewielką skoliozę. Pamiętam i ciepło wspominam serdecznego dr Nagaja (Romka) – którego chciałam adoptować jako wujka; elegancką dr Gajosińską (Danusię) ‒ z wielkim sercem dla maluchów na oddziale przedszkolnym; ciepłą i szybko mówiącą dr Stanisławską (Elę), roztargnioną i dobroduszną dr Maliszewską (Anię), ładną i wesołą dr Kiełczewską (Gosię); miłą mgr Buchlę (Anię), cichego mgr. Dalidowskiego (Ryśka) – pasjonata fotografowania i przystojnego mgr. Kiełczewskiego (Wojtka). I moją ukochaną Siostrę Kazię – najserdeczniejszą i najpogodniejszą pielęgniarkę pod słońcem, do której lgnęły też inne dzieci na oddziale – bo brak mamy doskwierał każdemu. Z córką dr Stanisławskiej, Dorotą – rok starszą ode mnie – uwielbiałyśmy wspólne psoty. Był oczywiście i docent (późniejszy profesor) Przybylski, ale przed nim czułam respekt.

Na parterze – zaraz przy wejściu głównym – każdego wchodzącego witała olbrzymia figura Anioła Stróża. Na prawo od wejścia do budynku był pokój lekarski – pamiętam biurko mojej mamy i wąską leżankę do spania podczas dyżurów nocnych. Na lewo od wejścia był sekretariat i pokój doc. Przybylskiego. Poza tym na parterze znajdowała się gipsownia – pachniało tam mokrym gipsem. Były też sale do rehabilitacji oraz całkiem spora sala gimnastyczna – w pamięci utkwiły mi nudne ćwiczenia. Na pierwszym piętrze był oddział dzieci przedszkolnych (oddz. IV) ‒ na prawo, po wyjściu ze schodów. Na lewo od schodów ‒ oddział dziewcząt ze skoliozą (oddz. V). Pozostałe oddziały oraz administracja były w drugim sanatorium, przy ul. Leśnej. Z moich pobytów na oddziale wspominam dyżurkę pielęgniarską, smaczne jedzenie i salę telewizyjną (zatłoczoną podczas emisji bajek i filmów dla dzieci). Na drugim piętrze był blok operacyjny i oddział dzieci po zabiegach chirurgicznych (oddz. VI). W pamięci utkwił mi dyskomfort małych pacjentów uwięzionych od szyi do bioder w gorsety gipsowe. I ból dzieci po zabiegach operacyjnych. Na tym piętrze znajdowało się też wejście do przestronnej kaplicy. W pokojach na poddaszu mieszkali pracownicy ‒ głównie pielęgniarki. W piwnicy funkcjonował niewielki basen rehabilitacyjny – to miejsce do dziś kojarzy mi się z zapachem chloru i hałasem. No i oczywiście kuchnia ‒ rozchodziły się stamtąd zapachy przygotowywanych obiadów, jak w domu. Najbardziej lubiłam, gdy w całym budynku zapadała cisza. Wtedy sprawiało mi przyjemność niby tak przypadkiem przechodzić i zatrzymywać się koło figury Anioła Stróża. I patrzeć. „Może jak nikt nie widzi, przyłapię go na jakimś ruchu?” ‒ chyba taka nadzieja mi wtedy towarzyszyła.

Ale najlepszym miejscem w całym sanatorium był ogród – tu można było dokazywać. Przed głównym wejściem do budynku był cudny, magiczny zakątek, otoczony błękitnymi hortensjami, w centrum którego była niewielka fontanna (za moich czasów już nieczynna), a naprzeciw drzwi wejściowych – figura Matki Bożej, w grocie z ułożonych kamieni, bujnie obrośniętych winobluszczem. To był taki mój mini-Tajemniczy Ogród. Do tego plac zabaw i sporo zwykłego trawnika – miejsce dziecięcych swawoli, który czasem zmieniał się w kadry z mojego ulubionego filmu „Przygody Czarnego Królewicza”. Była to barwna opowieść o życiu karego konia i jego ludzkiej rodziny, która ponosi główną odpowiedzialność za moją dorosłą pasję, zawód i sposób życia. Pamiętam dobrze okrzyk, wydobywający się z głębi mojego ówczesnego jestestwa: „Czarny Królewicz ‒ przez żywopłooot!”. Jednocześnie przeskakiwanie przez niewielkie krzaczki – w wykonaniu moim i kilkorga dzieci, które włączyły się w zabawę. I ściągające nas na ziemię słowa pań wychowawczyń: „Nie biegamy!”

Sanatorium w Trzebnicy zawsze miło mi się kojarzyło – pewnie dlatego że pomimo trudnych czasów PRL-u, moi dzielni rodzice potrafili dać swoim córkom szczęśliwe dzieciństwo. A dom moich dziadków i właśnie sanatorium w Trzebnicy – to były największe atrakcje tego okresu, do których chętnie się wraca w dorosłym życiu. Ale też myślę, że to miejsce ma po prostu w sobie „to coś”.

Historia

Kiedyś moja mama opowiadała, że przed wojną teren przy ul. Stawowej był pensją dla dziewcząt, które uczyły się prowadzić swoje przyszłe gospodarstwa domowe. Teraz postanowiłam dokładnie prześledzić losy tego miejsca.

Powstanie budynku przy ul. Stawowej

W r. 1905 boromeuszki trzebnickie wybudowały szkołę gospodarczą połączoną z internatem ‒ trzykondygnacyjny budynek, z piękną neobarokową kaplicą. Miejsce, które wybrały siostry, mieściło się przy malowniczym stawie rybnym (dziś już nieistniejącym, zakopanym w latach 70. XX w. – obecny park Solidarności) i było widoczne z okien klasztoru.

Pensję siostry nazwały „Immaculata” (z łac.: „Niepokalana”), a placówki nazywała się Szkoła Gospodarstwa Domowego w Pensji „Immaculata” (niem.: Haushaltungschule im Pensionat „Immaculata”). Młode panny uczyły się tu być dobrymi żonami i matkami i sprawnie prowadzić dom. Oprócz nauki ogólnych przedmiotów, uczyły się sztuki kulinarnej, prania, prasowania oraz innych prac domowych. Zdobywały wiedzę o opiece nad chorymi i niemowlętami, o prowadzeniu ksiąg i rachunków gospodarstwa domowego. Miały także możliwość nauki języków obcych (angielski, francuski), stenografii, pisania na maszynie, księgowości, malowania, muzyki i tańca.

Po zakończeniu II wojny światowej – siostry udostępniły budynek Kurii Wrocławskiej. Mieścił się tu Instytut Katolicki (studium katechetyczne), plebania (mieszkali księża salwatorianie posługujący w Bazylice Św. Jadwigi) oraz siedziba parafialnego Caritas.

Losy budynku przy Stawowej jako sanatorium

W r. 1959 obiekt odebrano Kościołowi i upaństwowiono. Włączono go do Państwowego Przedsiębiorstwa Uzdrowisko Trzebnica (utworzonego w r. 1945, w budynkach dawnego domu i hotelu zdrojowego) mieszczącego się przy ul. Leśnej (Pawilon A). Budynek przy ul. Stawowej dołączono do PPU Trzebnica jako pawilon B.

Do lat 50. sanatorium pełniło rolę ośrodka rekonwalescencyjnego dla dzieci do 14. roku życia – wówczas lekarzem naczelnym była dr Maria Kotecka, bardzo oddana swoim pacjentom. Przebywały tu sieroty wojenne, często okaleczone oraz dzieci po różnych chorobach przewlekłych i ze środowisk zaniedbanych. Początki były bardzo trudne – brakowało personelu, pomimo dużej liczby pacjentów (jeden lekarz, jedna pielęgniarka, jeden pedagog i kilkanaście osób personelu pomocniczego bez wykształcenia kierunkowego), a jedynymi sprzętami były stetoskop, 4 pantostaty Hipokratesa i 2 lampy kwarcowe. Sytuacja ulegała poprawie powoli.

Epidemie choroby Heinego-Medina (Poliomyelitis), które nawiedziły Polskę w latach 50. ‒ spowodowały zmianę charakteru placówki na sanatorium rehabilitacyjne dla dzieci po polio.

W r. 1963 kierownictwo objął dr Przybylski. W ciągu kolejnych lat stopniowo powstawał zespół złożony z lekarzy ortopedów, anestezjologów, specjalistów rehabilitacji, pediatrów, pielęgniarek, pedagogów, wychowawców, nauczycieli i personelu pomocniczego.

Z czasem uzdrowisko stało się Dziecięcym Ośrodkiem Rehabilitacyjno-Ortopedycznym w Trzebnicy, który służył dzieciom od 1. do 16. r.ż., z uszkodzeniami w zakresie narządu ruchu z całej Polski (16 województw). Leczono tu ponad 500 pacjentów rocznie: dzieci po polio, dziecięce porażenie mózgowe, boczne skrzywienie kręgosłupa, wrodzona dysplazja, urazy mechaniczne, niedowłady po wypadkach czy z powodu blizn pooparzeniowych.

Dr Przybylski całe pozaszkolne i pozazabiegowe życie swoich pacjentów oparł na ZHP. Od roku 1962 na terenie sanatorium działały drużyny harcerskie „Nieprzetartego Szlaku”, w które były zaangażowane wszystkie dzieci bez względu na stopień niepełnosprawności. Uczono je, że są pełnowartościowymi obywatelami, mimo swoich ograniczeń. W samych sanatorium działały nowatorskie, jak na owe czasy, warsztaty terapii zajęciowej (które oficjalnie zaczęły funkcjonować w naszym kraju dopiero 30 lat później), wspomagające proces rehabilitacji.

W latach 60. choroba Heinego-Medina wygasła, dlatego stopniowo zmienił się profil placówki, a w roku 1977 ‒ także oficjalna nazwa: Sanatorium Rehabilitacyjno-Ortopedyczne dla dzieci. Jednocześnie włączono je w struktury szpitala na Poświętnem (Wojewódzki Zespół Rehabilitacyjny przy ul. Poświęckiej we Wrocławiu) jako jednostkę terenową. Stan ten trwał kilka lat. W roku 1976 sanatorium dysponowało już 275 łóżkami, a oprócz doc. Przybylskiego – pracowało 9 innych lekarzy. Mimo wciąż trudnych warunków pracy organizowano w tym czasie spotkania otwarte, popularyzujące rehabilitację dziecka w aspekcie leczniczym, społecznym i zawodowym oraz korzystny wpływ działalności drużyn harcerskich w sanatorium na proces i okres rehabilitacji.

W latach 70. i 80. (pomimo niedoinwestowania) nastąpił intensywny rozwój tej placówki medycznej. A mianowicie od roku 1974 wykonywano operacje skoliozy metodą Harringtona (stopień kreatywności i zaangażowania ówczesnego zespołu dobrze obrazuje fakt, że w roli ssaka do ran pooperacyjnych – zaadaptowano dojarkę do krów, jako port ssący). Następnie operowano przełomową techniką Cotrel-Dubousset (C-D). Pierwszą operację tą metodą zespół prof. Przybylskiego przeprowadził w roku 1985 jako trzeci ośrodek w świecie, a pierwszy w Polsce. Zabiegi tego typu stały się wkrótce standardem w leczeniu skolioz, a sanatorium przy ul. Stawowej w Trzebnicy osiągnęło pozycję wiodącego ośrodka medycznego, wyspecjalizowanego w leczeniu skolioz oraz w kształceniu fachowej kadry medyków z Polski i krajów ościennych (organizowano liczne konferencje i warsztaty). W związku z tym przemianowano go w Centrum Rehabilitacyjno-Ortopedyczne, Wojewódzki Szpital Schorzeń Narządów Ruchu dla Dzieci i Młodzieży. Do roku 1994 przeprowadzono w Trzebnicy ponad 320 zabiegów techniką C-D.

Po profesorze Przybylskim, dyrektorem Centrum Rehabilitacyjno-Ortopedyczego został dr Krzysztof Kołtowski (rok 1996). W tym czasie nastał trudny okres transformacji sposobu finansowania służby zdrowia. W związku ze specyfiką Centrum (w 90% pacjenci to osoby z innych regionów Polski), placówka popadła w długi. Jak w wielu innych miejscach – ratunku szukano w fuzji z innymi szpitalami. Tym bardziej że w roku 1990 boromeuszki wystąpiły o zwrot swojej własności. Wprawdzie zakomunikowały, że Centrum może dalej działać w ich budynku, jednak od tego momentu wiadomo było, że na jakiekolwiek remonty placówka już nie otrzyma środków i na dłuższą metę trzeba szukać innych rozwiązań.

W związku z powyższymi faktami od roku 2005 Wojewódzki Szpital Schorzeń Narządów Ruchu został połączony ze Szpitalem Powiatowym w Trzebnicy (przy ul. Prusickiej). Najpierw (w 2004 roku) przeniesiono tam ortopedię, a do roku 2011 pozostawiono lokalizację przy ul. Leśnej (jako oddział rehabilitacyjny). W roku 2011 dawne sanatorium w Trzebnicy zakończyło całkowicie swoją działalność. Obecnie w budynkach przy ul. Leśnej funkcjonuje szkoła muzyczna oraz Starostwo Powiatowe w Trzebnicy.

Natomiast budynek przy ul. Stawowej przekazano boromeuszkom (2004 r.). W 2005 roku siostry udostępniły go pani Agnieszce Mandrydze oraz prowadzonemu przez nią  Trzebnickiemu Stowarzyszeniu „Uśmiech Dziecka”. Przez kolejne 10 lat działały tu Przedszkole Integracyjne, Społeczna Integracyjna Szkoła Podstawowa im. Aniołów Stróżów oraz Warsztaty Terapii Zajęciowej. W tym czasie miały siedzibę także Gabinet Logopedyczny oraz Centrum Jogi i Samorealizacji „Biała Sowa”. Pani Mandryga dbała o budynek, na ile było to możliwe. Jednak nie była w stanie przeprowadzić gruntownych remontów, których potrzebował obiekt. Dlatego ze względu na stan pokrycia dachowego i bezpieczeństwo ludzi – w 2015 r. siostry zakończyły użyczenie i wystawiły budynek na sprzedaż.

W listopadzie 2021 r. zakupiła go od sióstr Gmina Trzebnica, z zamiarem utworzenia sanatorium uzdrowiskowego.

Czasy obecne (r. 2025)

Patrząc jakiś czas temu na ogród i oglądając mury dawnego sanatorium – z jednej strony doznałam niemal podróży w czasie. Przez chwilę znów byłam małą dziewczynką, obie z Dorotką miałyśmy znów warkoczyki i w głowie nieodpartą chęć zmajstrowania jakiegoś figla. Moja mama znów była młodą panią doktor. I miałam dojmujące poczucie, że zaraz zobaczę znajome twarze z przeszłości. Ale z drugiej strony – poczułam wielki żal, bo obecnie budynek jest w nieciekawym stanie. Od lat opuszczony i do tego noszący ślady dewastacji. Nadzieją napawa fakt, że Gmina Trzebnica ma wielkie plany przywrócenia świetności temu miejscu, tworząc w nim sanatorium uzdrowiskowe. Pozostaje mieć nadzieję, że te plany uda się zrealizować. Miejsce przy ul. Stawowej 1 w Trzebnicy ‒ przez swoją historię i niepowtarzalny klimat – zasługuje na to.

Zakończenie

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy współtworzyli tę urokliwą przestrzeń i którzy noszą w pamięci jej ślad – pracowników (większość już po drugiej stronie życia) i małych pacjentów z różnych stron Polski (dziś dorosłych ludzi), dla których był tu przez jakiś czas dom. I siostry boromeuszki, które 120 lat temu wybudowały obiekt i ukształtowały okolicę. Wielkie podziękowania także każdemu, kto dzieląc się swoimi wspomnieniami i fotografiami (zarówno podczas spotkań wspominkowych w Trzebnicy, jak również na naszej grupie na Facebooku) – przyczynił się do napisania tego artykułu.

Bibliografia:

  1. Kołodziejczyk P., Prof. dr hab. Jerzy Przybylski – dyrektor Uzdrowiska Trzebnica-Zdrój, Rocznik Towarzystwa Miłośników Ziemi Trzebnickiej, 2010, s. 239-245
  2. Nadolska A., Jubileusz 150-lecia obecności i posługi sióstr boromeuszek w Trzebnicy (1861–2011), „Studia Salvatoriana Polonica” 6, 2012, 123-140
  3. Przybylski J., Uzdrowisko w Trzebnicy. Towarzystwo Miłośników Ziemi Trzebnickiej, W służbie dzieci niepełnosprawnych, Towarzystwo Miłośników Ziemi Trzebnickiej, WZGraf Trzebnica 1981
  4. Przybylski J. (red.), Metoda Cotrel-Dubousset w operacyjnym leczeniu skolioz, „Problemy narządu ruchu” t.1, Wydawnictwo Folium, Lublin 1994.
  5. Stefaniak P., Trzebnicka opowieść. Wydawnictwo TUM Wrocławskiej Księgarni Archidiecezjalnej, Wrocław 2016.
  6. Wiatrowski L. (red.) – Trzebnica. Zarys rozwoju miasta na przestrzeni wieków. DTSK Silesia 1995
  7. Z archiwum prywatnego prof. dr hab. Jerzego Przybylskiego (Bianca Turno).
  8. Z archiwum prywatnego lek. med. Magdaleny Wojnar (Monika Wojnar).
  9. Ze spuścizny lek. med. Jerzego Bogdana Kosa przechowywanej w Ośrodku Pamięci i Dokumentacji Historycznej Dolnośląskiej Izby Lekarskiej.

 

 Monika Wojnar

Fot. z archiwum M.W.

 

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?