Doktor Adrian Mrozek z Wrocławia pomaga osobom, które nie mają ubezpieczenia lub są bezdomne. Za darmo, z dobroci serca, za zwykłe „dziękuję”. – W domu rodzinnym zostałem wychowany w duchu szacunku do każdego człowieka, niezależnie od tego czy jest bogaty, czy biedny – mówi lekarz. A rozmawia z nim Robert Migdał.
Postanowiłem robić coś dla innych, tak po prostu, z dobroci serca
Rozmawia Robert Migdał
Doktor Adrian Mrozek z Wrocławia pomaga osobom, które nie mają ubezpieczenia lub są bezdomne. Za darmo, z dobroci serca, za zwykłe „dziękuję”. – W domu rodzinnym zostałem wychowany w duchu szacunku do każdego człowieka, niezależnie od tego czy jest bogaty, czy biedny – mówi lekarz. A rozmawia z nim Robert Migdał.
Robert Migdał: Ogłosił Pan na Facebooku, że każda osoba nieubezpieczona czy bezdomna, może przyjść do Pana na wizytę lekarską w każdy poniedziałek. I dostanie pomoc medyczną. Skąd taki pomysł?
Lek. Adrian Mrozek: Chociaż jestem młodym człowiekiem, to bardzo ciężko przeszedłem COVID-19. Czas choroby bardzo mną wstrząsnął. Postanowiłem więc wprowadzić trochę zmian w swoim życiu: przechodzę w pracy lekarza zupełnie na swoje – otwieram własną przychodnię i postanowiłem też pomagać, jako lekarz, innym ludziom – bezpłatnie. Dodatkowo spotkałem w swoim życiu kobietę, która mnie zainspirowała do takiego działania. To były takie dwa impulsy.
R.M.: Wcześniej pewnie spotykał Pan na swojej prywatnej i zawodowej drodze sporo osób, które potrzebowały pomocy lekarskiej, a nie mogły jej otrzymać.
A.M.: Mnóstwo. Takie osoby spotykam od 14 lat swojej pracy zawodowej i takie osoby przyjmowałem, takim osobom pomagałem, w różnych placówkach, w których pracowałem. Teraz jednak postanowiłem otworzyć osobny gabinet, tylko dla nich.
R.M.: Nie od razu zaczęły przychodzić do Pana tłumy.
A.M.: Pierwsze otwarcie, na początku stycznia 2021 roku, było bez żadnego efektu. Wynająłem gabinet na poniedziałki, na ul. Skarbowców we Wrocławiu. W pierwszy dzień, choć powiedziałem znajomym, którzy działają po różnych instytucjach charytatywnych, żeby poinformowali ludzi o tym, że przyjmuję osoby nieubezpieczone, bezdomne, za darmo, nie było większego odzewu. Dlatego postanowiłem ogłosić się na Facebooku. I wtedy zaczęło się to, co się zaczęło.
R.M.: Co takiego? Proszę opowiedzieć.
A.M.: Po pomoc zaczęło zgłaszać się od kilku do kilkunastu osób. Teraz zmieniłem lokalizację – ze Skarbowców na ul. Przyjaźni 54. Przychodzą do mnie ludzie z bardzo różnymi problemami: od „zwykłych” infekcji, przeziębień, do bardzo poważnych problemów zdrowotnych, którym ja, osobiście, nie jestem w stanie sprostać. Oczywiście mogę powiedzieć, co pacjent powinien zrobić, gdzie pójść po dalszą pomoc, do jakiego lekarza specjalisty się udać, ale to tylko część pomocy, której ci ludzie potrzebują. Dlatego ten gabinet, w którym przyjmuję pacjentów nieubezpieczonych, to pierwszy etap niesienia pomocy.
R.M.: Bo w planach jest…
A.M.: Powołanie fundacji. Już nad nią pracujemy, ale jej stworzenie wymaga czasu: prawnie, finansowo to musi mieć „ręce i nogi”. Kilkoro ludzi jest już w nią zaangażowanych. Dzięki fundacji będzie można łatwiej i skuteczniej pomagać: np. kiedy stwierdzę, że pacjent wymaga specjalistycznej pomocy, nie tylko mojej, internistycznej czyli dalszej diagnostyki, operacji, to fundacja będzie mogła pomóc. Na przykład z zebranych pieniędzy sfinansować dalsze leczenie, badania, zabiegi.
R.M.: A leki? Czy nieubezpieczonych stać, żeby je wykupić?
A.M.: Z lekami nie ma dużego problemu. Nawiązałem współpracę z dwiema fundacjami i one są w stanie zakupić leki, np. dla osób bezdomnych. I jeżeli osoba bezdomna zgłosi się do tych instytucji, to dostanie potrzebne jej lekarstwa za darmo. To nie jest problem do obejścia – w 3/4 przypadków jest opanowana. Bywa też tak, że znajomi, rodzina, wykupują leki osobom nieubezpieczonym. Leki standardowe nie kosztują na szczęście majątku. Więcej problemów sprawia przeprowadzenie badań dodatkowych.
R.M.: A teraz jak Pan sobie radzi, gdy np. pacjent nieubezpieczony potrzebuje USG, prześwietlenia płuc?
A.M.: Próbowałem nawiązać kontakt z różnymi ośrodkami, ale dostałem odpowiedź, że „za darmo tego nie można zrobić, ale można otrzymać… rabat na usługę”. Niestety ten obszar pomocy nie jest przeze mnie, na tę chwilę, opanowany. Ale już fundacja, by sobie z tym poradziła – dlatego musi powstać. Po prostu fundacja zbierałaby pieniądze na taką pomoc i mogłaby ją finansować: badania diagnostyczne, wizyty i konsultacje u lekarzy specjalistów. Ba. W przyszłości może uda się fundacji stworzyć osobne centrum medyczne dla osób potrzebujących, bez ubezpieczenia.
R.M.: Na razie Pana inicjatywa jest jednoosobowa.
A.M.: Ale wspomagają mnie ludzie dobrej woli – znajomi, ludzie spoza kręgu znajomych.
R.M.: A finansowanie?
A.M.: Na razie z własnej kieszeni, ale to nie pokrywa wszystkich potrzeb.
R.M.: We Wrocławiu jest duża grupa osób nieubezpieczonych, które potrzebują pomocy lekarskiej?
A.M.: Bezdomnych jest wielu. Natomiast ciągle przybywa, i to bardzo szybko, osób nieubezpieczonych. Z powodu epidemii bardzo dużo ludzi potraciło pracę w różnych branżach.
R.M.: W jaki sposób ludzie reagują, kiedy już przyjdą do Pana? Są zdziwieni, że otrzymują pomoc lekarską i to za darmo?
A.M.: Są zaskoczeni. Zawsze mówią parę ciepłych słów, bo są wdzięczni, że ktoś im w ich problemach zdrowotnych pomaga. Dodatkowo proszą też o pomoc w innych sprawach, nie tylko medycznych: zdarzają się prośby o pomoc w znalezieniu pracy, o znalezienie mieszkania, o pomoc finansową… Niestety, jednoosobowo, nie jestem im w stanie w tym pomóc. Nie zastąpię innych organizacji – moja działalność jest celowana. Ja pomagam tylko w kwestiach zdrowotnych.
R.M.: Jak koledzy po fachu, inni lekarze, reagują na to, co Pan robi?
A.M.: Niektórzy mówią: „fajnie”, „super” – i to mnie cieszy. Ale takie słowa poparcia dostaję nie tylko od lekarzy, ale i od ludzi, którzy dowiedzieli się o tym, co robię.
R.M.: A opinie nieprzychylne? Hejt?
A.M.: Zdarza się, ale to po mnie „spływa”. Nie interesują mnie opinie ludzi sfrustrowanych, którym wszystko i wszyscy się nie podobają. Nie reaguję na hejt, nie wchodzę w interakcje z takimi osobami.
R.M.: Inni lekarze proponowali, że przyłączą się do Pana i też będą leczyć za darmo osoby nieubezpieczone?
A.M.: Zgłosiły się dwie chętne osoby, ale kontakt się urwał – nie wiem czemu. Umawialiśmy się nawet na spotkania, ale z ich strony na umawianiu się skończyło. Nie ma odzewu. Cisza. Pomaga mi teraz pani psycholog – sama się zgłosiła do mnie, podała swój numer telefonu i jeśli ktoś potrzebuje jej pomocy, to kieruję do niej potrzebujących pacjentów. Pomaga też za darmo pani pielęgniarka – jeśli jest potrzeba, żeby zrobić jakieś iniekcje, podać leki, kroplówki, to ona pomaga. I zgłosił się do mnie też fizjoterapeuta, który też chce pomagać, razem z nami.
R.M.: „Drużyna dobra” się rozrasta…
A.M.: I bardzo cieszę się z tego powodu. Jeżeli ktoś chce do mnie dołączyć i pomagać za darmo, ma chęć, czas i możliwości, to zapraszam.
R.M.: Tę chęć niesienia pomocy innym wyniósł Pan z domu rodzinnego? Pana rodzice byli lekarzami?
A.M.: Oboje byli nauczycielami. W domu rodzinnym zostałem wychowany w duchu szacunku do każdego człowieka, niezależnie od tego czy jest bogaty czy biedny. Każdy z nas jest wartościowym człowiekiem. A w życiu nie tylko od nas zależy to, czy nam się powodzi, czy też nie. Ja sam byłem w różnych sytuacjach, trudnych, które dały mi do myślenia, że niekoniecznie moje życie może się potoczyć tak, jakbym chciał, jak sobie zaplanowałem.
R.M.: Wspominał Pan, że COVID-19 mocno Panem wstrząsnął…
A.M.: To był wielki przełom w moim życiu: ja, młody, zdrowy człowiek, bardzo aktywny zostałem ścięty z nóg. Przejście z łóżka do toalety, pięć metrów, zajmowało mi mnóstwo czasu i okupione było strasznym wysiłkiem – dwa przystanki po drodze, a oddech łapałem tak, jakbym był wysoko w górach. A chodzę po górach i wiem, jak się czuje człowiek, któremu zaczyna brakować tlenu. Ja tak się czułem. I miałem oczywiście czarne myśli: przecież może się tak zdarzyć, że będę miał ostre powikłania i tak, jak w trakcie choroby, będę się poruszał przez kolejne miesiące, lata. 10 lat temu miałem kilka komunikacyjnych „przygód”, m. in. na rowerze górskim i mój kręgosłup szyjny odmówił posłuszeństwa: nagle okazało się, w ciągu kilku dni, że nie mogę normalnie funkcjonować, poruszać się. Ból był tak potężny, że nie mogłem pracować. W jednej chwili znalazłem się w sytuacji, w której nie mogłem normalnie żyć, funkcjonować. Dopiero roczna rehabilitacja przywróciła mnie do życia. Wie pan – to co spotyka mnie, moich znajomych, daje do myślenia nad tym, co zrobić z resztą życia – np. sporo moich bliskich znajomych zmarło na raka w ciągu ostatnich lat. Dlatego postanowiłem robić coś dla innych, tak po prostu, z dobroci serca.
R.M.: Oprócz tej pomocy pro bono, po latach pracy w przychodniach i szpitalach, stawia Pan na swoją prywatną klinikę we Wrocławiu. Jest Pan internistą.
A.M.: Tak, a dodatkowo zrobiłem studia podyplomowe z medycyny ekstremalnej i medycyny podróży.
R.M.: No właśnie. Co to takiego?
A.M.: To jest bardziej znane na zachodzie, w Polsce raczkuje – istnieje dopiero od czterech lat. Jest nas, lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, zajmujących się medycyną podróży i medycyną ekstremalną, około stu osób. To daje nam możliwość połączenia pracy zawodowej z aktywnością. Mogę być na przykład lekarzem ekspedycyjnym – mieć nadzór, organizować opiekę medyczną nad osobami, które np. wyjeżdżają na wyprawę w Himalaje, nad naszymi zdobywcami ośmiotysięczników, ale też nad wyprawami komercyjnymi, w różne rejony świata.
R.M.: Przygotowuje Pan uczestników do wyprawy, ale i jedzie z nimi i na miejscu ich Pan „pilnuje” od strony medycznej.
A.M.: Tak to się odbywa. Zrobiłem te studia, bo chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym – sam uwielbiam chodzić po górach (uśmiech).
R.M.: Zajmuje się Pan też telemedycyną.
A.M.: Tak, jestem pasjonatem nowych technologii medycznych. Staram się być na bieżąco i jeżeli da się coś przełożyć na nasze polskie warunki, to chętnie to robię.
R.M.: Telemedycyna w Polsce jest bardzo rozwinięta?
A.M.: Pięć lat temu zupełnie raczkowała, teraz jest w miarę rozwinięta, ale to nie jest to, co można spotkać w krajach Europy Zachodniej, w USA. Współczesna telemedycyna daje nam wiele możliwości: są np. stetoskopy elektroniczne, które pacjent może mieć u siebie w domu, przykładać do ciała i lekarz go może zbadać na odległość. EKG, holter na odległość – to już się dzieje. Muszę przyznać, że telemedycyna w Polsce jest bardzo rozwinięta na poziomie kardiologii. Są już centra monitorujące, 24 godziny na dobę, które pozwalają na odległość wykonać holter, nadzorować osoby ze schorzeniami kardiologicznymi, które mają np. wszczepy kardiowerterów, defibrylatorów. Gorzej telemedycyna wygląda w tzw. internie. Teraz COVID-19 nam przyspieszył telemedycynę, tylko że w podstawowej opiece zdrowotnej teleporada nie rozwiązuje wszystkich problemów zdrowotnych: przez słuchawkę tradycyjnego telefonu nie zbadam pacjenta. W wielu przypadkach musiałem organizować spotkania twarzą w twarz z pacjentem, bo jak jakaś osoba zgłosiła, że ją od kilku dni bardzo boli brzuch, to oczywiście wywiad medyczny może mnie ukierunkować, ale ja brzuch muszę dotknąć, zbadać bezpośrednio: czy to coś ostrego i konieczna jest interwencja chirurga, czy też to coś przewlekłego i trzeba zacząć robić diagnostykę jamy brzusznej. Przez telefon tego nie da się zrobić. W pewnych dziedzinach telemedycyna bardzo przyspieszyła, w pewnych nadal jest w powijakach.
R.M.: Co Pan czuje, gdy słyszy o sobie „doktor Judym z Wrocławia”?
A.M.: Ten przydomek mi się nie podoba. Nie uważam się za doktora Judyma. Bardziej za lekarza, który chciałby coś zmienić na lepsze, bo widzę pewne niedomagania naszego systemu ochrony zdrowia.
LEK. ADRIAN MROZEK
Jest internistą, specjalizuje się też w leczeniu otyłości oraz medycynie ekstremalnej i medycynie podróży. Ta ostatnia to wciąż rzadko spotykana w Polsce specjalizacja lekarza ekspedycyjnego, która pozwala m.in. towarzyszyć grupom w wyprawach górskich. Ma 42 lata i 14 lat doświadczenia zawodowego, w tym 10 lat w POZ.