Niechęć do szczepień, zaniechanie edukacji, nieodpowiednie zadbanie o stan epidemiologiczny związany z migracją – to przyczyny rosnącej liczby zachorowań na odrę czy krztusiec. Ofiarami tego stanu rzeczy mogą paść głównie ludzie starsi, schorowani i… dzieci do 6. miesiąca życia.
Odra robi się coraz groźniejsza
Niechęć do szczepień, zaniechanie edukacji, nieodpowiednie zadbanie o stan epidemiologiczny związany z migracją – to przyczyny rosnącej liczby zachorowań na odrę czy krztusiec. Ofiarami tego stanu rzeczy mogą paść głównie ludzie starsi, schorowani i… dzieci do 6. miesiąca życia. Jak temu zapobiec i co trzeba pilnie zmienić mówi zakaźnik, prof. dr. n. med. Andrzej Gładysz. Rozmawia z nim Maciej Sas
Gwałtownie rośnie liczba zakażeń odrą i krztuścem – media od kilku tygodni alarmują o tym. Czy rzeczywiście zdarzyło się coś, co jest powodem do wszczynania alarmu?
‒ Są to choroby wieku dziecięcego, które w niedużym wprawdzie odsetku, ale mogą powodować ciężkie powikłania. Problem wiąże się głównie z tym, że najczęstszymi ofiarami wzrostu tych zakażeń (będących wynikiem niepoddania części dzieci obowiązkowym szczepieniom wynikającym z kalendarza szczepień obowiązkowych) są osoby starsze i te z wielochorobowością.
A więc ludzie starsi, schorowani, po ciężkich operacjach…
‒ Tak, ale również najmłodsze dzieci – te przed ukończeniem 6. miesiąca życia. Musimy mieć świadomość, że jeśli w środowisku spadnie tzw. populacyjna odporność, ofiarą zakażeń, szczególnie odrą czy krztuścem, padają wszyscy ci, którzy są najwrażliwsi. Odra czy krztusiec to choroby, które atakują centralny układ nerwowy, powodując powikłania – często również odległe, np. odra potrafi dokonać wielkich spustoszeń po paru latach. To związane np. ze skutkami stwardniającego zapalenia mózgu, które dotyczy co prawda bardzo małego odsetka ludzi, ale nigdy nie wiemy, którą z tych osób po przechorowaniu odry dopadną takie kłopoty.
A konsekwencje tej choroby są straszne.
‒ Mogą doprowadzić nawet do śmierci. Również demielinizacyjne zapalenie mózgu, które rozwija się w przebiegu odry to problem polegający na tym, że osłonki nerwowe (mieliny) ulegają zniszczeniu, czyli nerwy stają się nagle odkryte, bezbronne. To zaś sprzyja chorobom związanym z zaburzeniami mielinizacji, między innymi SM. Jeśli więc mamy jedyną skuteczną możliwość walki z tymi chorobami poprzez szczepienia (to bezdyskusyjne osiągnięcie medycyny!), to problemem jest przede wszystkim to, że wskutek ruchów antyszczepionkowych spadła odporność populacyjna. Mamy za dużo dzieci niezaszczepionych, a więc nie tylko podatnych na zakażenie i mogących przechorować odrę w sposób ostry i naturalny, ale ofiarami w konsekwencji tego wszystkiego są osoby z wielochorobowością, te starsze, no i – jak już wspomniałem – malutkie dzieciątka do 6. miesiąca.
Nieco rzecz upraszczając, dzieci przeżyją zakażenie, ale ich dziadkowie – nie.
‒ I w tym tkwi główny problem: miejmy świadomość, że każda choroba zakaźna (nawet po przechorowaniu) wytwarza wprawdzie w organizmie odporność, ale ona w miarę upływu czasu spada. U osoby starszej dochodzi do tego gorsza reaktywność układu odpornościowego na impuls zakaźny. W sumie więc w sposób bezkrytyczny sprzyjamy szerzeniu się choroby głównie w otoczenia dziadków, którzy żyją coraz dłużej i często bywają bezpłatnymi opiekunami swoich wnuków. Nie było tego problemu przed dziesiątkami lat, gdy za wiek starczy uznawało się 60-70 lat. Teraz ludzie żyją 80-90 lat, będąc szczególnie podatnymi na tego typu zakażenia i ich konsekwencje.
Pan już odpowiedział na pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy – nieszczepienie. Proszę powiedzieć, jak bardzo obniżyły się wskaźniki: populacyjną odporność zyskuje się, jak podejrzewam, przy zaszczepieniu ponad 90% społeczeństwa, a jak to teraz wygląda?
‒ W tej chwili to się waha między 80-85%, a to już oznacza sytuację graniczną, alarmową. Pamiętajmy bowiem, że jeśli chodzi o odrę, to jeden osobnik (czyli jedna osoba z odrą kliniczną, objawową) potrafi zakazić od 15 do 20 osób z otoczenia. To nie dzieje się na takiej zasadzie, że byłam, widziałam się z kimś, ktoś kichnął i poszłam dalej – nic podobnego! To są choroby szerzące się drogą powietrzną (kropelkową) – każde kichnięcie, każde pokasływanie powoduje powstanie w odległości do dwóch metrów od człowieka gęstego aerozolu zawieszonych wirusów (w przypadku odry) i bakterii (przy krztuścu). Miejmy więc w związku z tym świadomość, że to nie jest kłopot jednostki, ale problem społeczny i tak spójrzmy na sprawę! Nie sztuka powiedzieć, że jestem wolnym człowiekiem i mogę chcieć przechorować odrę…
Koniec z myśleniem: „Liczę się tylko ja”?
‒ No oczywiście, bo w dzisiejszych czasach najgorsze jest to, że spoglądamy na wiele rzeczy, w tym przypadku na chorobę zakaźną, jako na problem mój jednostkowy, a to największy błąd! To jest choroba społeczna, szerząca się w środowisku, bo to są wszystko choroby łatwo przenoszące się albo drogą kropelkową, powietrzną albo przez kontakt osobisty, np. za sprawą brudnych rąk. Ktoś może nie doceniać tego, ale brudne ręce to też jest problem społeczny, bo jest sporo bakterii wydalanych z kałem czy z moczem nawet. Sięgnijmy po pierwszy z brzegu przykład – Klebsiella pneumoniae, której nosicieli mamy sporo w tej chwili. Nosiciel nie zdradza żadnych objawów, ale sieje wkoło tym patogenem.
I znowu zagraża najsłabszym.
‒ Po prostu zakaża, dlatego proszę zobaczyć, co się dzieje w naszych szpitalach: nie ma już prawie oddziału, na którym nie byłoby pacjentów izolowanych z powodu zakażenia Klebsiellą, ale muszą być przyjęci ze względu na główną chorobę.
Problem, jak słyszę, jest nader poważny – jak go rozwiązać: nakazami, edukacją?
‒ Jestem zwolennikiem szerokiej, rozumnej, przystępnej edukacji! A co się ostatnio stało? Wskutek jakichś administracyjnych rozwiązań albo biurokratyzacji medycyny przestał właściwie funkcjonować sanepid w swojej tradycyjnej formie – mówię o zasadach, do których byłem przyzwyczajony jako kierownik katedry chorób zakaźnych czy krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych. Kiedy rozmawiam z kolegami ze stacji sanitarno-epidemiologicznych, mówią, że głównie pilnują statystyk i na okrągło wypełniają stosy papierków, a nie mają czasu pójść teren i zająć się ogniskiem zakaźnym, a tym bardziej – edukacją. Co gorsze, w tej chwili w sanepidach są zatrudnieni ledwie pojedynczy lekarze! Broń Boże, nie kwestionuję wiedzy osób, które zajmują się zdrowiem publicznym, bo mają stosowne wykształcenie w tym względzie. Ale proszę pamiętać, że zapobieganie szerzeniu się chorób zakaźnych jest związane głównie ze znakomitą znajomością ich specyfiki i metod zapobiegania zachorowaniom, a to wiedza stricte medyczna. I tutaj nastąpiło straszliwe zachwianie. Specjalistami zdrowia publicznego mogą być doskonale wykształceni ratownicy medyczni, pielęgniarki, pielęgniarze, a nawet osoby zawodowo niezwiązane z medycyną. Ale do skutecznej walki z chorobami zakaźnymi potrzeba konkretnej, czystej, głębokiej wiedzy medycznej, etiopatogenetycznej.
Wspomniał pan przed chwilą, że potrzebna jest mądra i konsekwentna edukacja.
– Nawet w czasach przed pandemią mieliśmy do dyspozycji wiele audycji edukacyjno-medycznych, których sam słuchałem, ale też często byłem ich uczestnikiem. Dzisiaj prawie ich nie ma. A wyobraźmy sobie, że ludzie przestają szczepić dzieci przeciwko polio (choroba szerząca się poprzez brudne ręce, wirus żyje w ściekach). I co się dzieje? Mamy prawdziwy dramat! Dodajmy do tego jeszcze jeden realny problem – setki tysięcy migrantów. Dla jasności – nie mam nic przeciw bytności w naszym kraju przybyszów z innych krajów. Ale wśród nich wielu jest takich, u których program szczepień nie był konsekwentnie realizowany. Jest więc wśród nas wiele dzieci, które nie były w ogóle zaszczepione (oraz ich opiekunów)! Nie dziwmy się więc, że zaczyna nam wzrastać liczba zagrożeń. A jednocześnie, nie szczepiąc siebie i swoich dzieci, narażamy tychże migrantów na to, że zakażą się czymś, będąc w naszym środowisku. Trzeba to wszystko pilnie jakoś zrównoważyć, logicznie poukładać i – przede wszystkim – edukować! Nie chodzi mi o to, by kogoś karać czy piętnować, jednak trzeba zrozumiale wyjaśniać, dlaczego to jest takie ważne i dlaczego to daje korzyści. Szczepienia są zdobyczą naukową związaną z profilaktyką zakażeń śmiercionośnych, której nie sposób przecenić.
Od razu pojawią się pytania o skutki uboczne i wady tych szczepień…
– Tak, antyszczepionkowcy mówią o powikłaniach. No przepraszam bardzo: nie ma żadnego postępowania w życiu (ani w sprawach medycznych, ani jakichkolwiek innych), które nie wiązałoby się z jakimś ryzykiem. To kwestia tego, jak szybko coś występuje oraz wyważenia korzyści i ewentualnych strat, np. epidemii i pandemii. Trzeba to wziąć pod uwagę i do upadłego tłumaczyć we wszystkich programach informacyjnych – nawet co 20 minut warto by powtarzać: „Szczepcie się ludzie przeciwko chorobom zakaźnym!”. Oczywiście, za tym musi iść odpowiednia organizacja (mamy np. spór o utworzenie nowych punktów szczepień w aptekach), by takie możliwości były dostępne, a nie tak, jak w tej chwili np. na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Tam przyjdziesz, kwalifikowanie do odpowiedniego leczenia potrafi trwać do 10 godzin! Przecież to się w głowie nie mieści! Pacjent jest wykończony „chorymi” i często przewlekłymi procedurami.
Z tego, co pan mówi, wypływa bardzo smutna, ale ważna konstatacja: musimy przestać myśleć tylko o sobie!
– Absolutnie – to jest podstawa! Spójrzmy na to z nieco politycznej perspektywy – np. w PRL-u dyktatura nie patyczkowałaby się z tą sprawą, ale kazałaby każdego zaszczepić i byłby święty spokój. To oczywiście dyktatura, ale taka decyzja jest korzystna z punktu widzenia dobra społecznego. Dam przykład ospy prawdziwej z 1963 roku – ta straszna choroba na pewno by się rozprzestrzeniła, gdyby nie czasy i ustrój, który wtedy panował: nie było „Zmiłuj się!”. Niezaszczepiona osoba nie miała żadnych praw. I tylko to pozwoliło wygasić chorobę w kilka miesięcy i nie pozwolić jej na rozprzestrzenienie się poza granice Polski.
Fot. z archiwum DIL