Skrót artykułu Strzałka

Aż 9 osób ranił niedawno agresywny pacjent w szpitalu w Legnicy. Okazało się, że był pod wpływem substancji psychoaktywnych. Czy i jak nasze szpitale są przygotowane na takie sytuacje? Czy polskie prawo zapewnia narzędzia, pozwalające zapewnić bezpieczeństwo?

Fot. z archiwum K.K.

Największym zagrożeniem w szpitalu bywają agresywni… pacjenci

Aż 9 osób ranił niedawno agresywny pacjent w szpitalu w Legnicy. Okazało się, że był pod wpływem substancji psychoaktywnych. Czy i jak nasze szpitale są przygotowane na takie sytuacje? Czy polskie prawo zapewnia narzędzia, pozwalające zapewnić bezpieczeństwo? Jak działać, by nikt nie odniósł obrażeń? O tym wszystkim mówi Krzysztof Kiniorski, dyrektor ds. eksploatacji, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu. Rozmawia z nim Maciej Sas.

 

Krzysztof Kiniorski
dyrektor eksploatacyjny, a zarazem koordynator ds. bezpieczeństwa w spółce Inwestycje Dolnośląskie, zarządzającej obiektem szpitalnym przy ul. Generała Fieldorfa we Wrocławiu. Placówka istnieje od 2015 roku, a wybudowała ją (jeszcze pod nazwą Nowy Szpital Wojewódzki) ta sama samorządowa spółka, która nią obecnie administruje. W obiekcie znalazł nową siedzibę Dolnośląski Szpital Specjalistyczny im. T. Marciniaka, wcześniej z trudem mieszczący się w dwóch zabytkowych lokalizacjach przy ulicach Traugutta i Wiśniowej.
W obiekcie może być leczonych jednocześnie około 600 pacjentów. Są tu m.in. trzy oddziały dziecięce i Centrum Urazowe dla Dzieci oraz SOR, poradnie specjalistyczne i nocna poradnia podstawowej opieki zdrowotnej. Obiekt dysponuje własnym lądowiskiem dla helikopterów.

Maciej Sas: Bakterie, wirusy, grzyby, chemikalia – kiedy mówimy o zagrożeniach szpitalnych, właśnie to przychodzi na myśl. Ale niedawne wydarzenia ze szpitala w Legnicy, gdzie mężczyzna pod wpływem środków odurzających ranił 9 osób pokazują, że groźniejsza jest agresja ze strony pacjentów. Jak często macie do czynienia z takimi sytuacjami?

Krzysztof Kiniorski: Nie są to sytuacje powszechne, ale zdarzają się na tyle często, że musimy je traktować jako ciągle występujące zagrożenie. O tym, dlaczego tak jest, powiem za chwilę, ale najpierw wspomnę o czymś innym. W Polsce szpitale (niezależnie od swojej klasy, wielkości i stopnia specjalizacji) nie są objęte obowiązkową ochroną w ramach ustawy o ochronie osób i mienia, czyli nie są uznawane za tzw. infrastrukturę krytyczną.

Co to w praktyce oznacza?

‒ Infrastruktura krytyczna to obiekty ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego państwa – chodzi przede wszystkim o: naftoporty, elektrociepłownie, elektrownie, duże zakłady wydobywcze itd. Natomiast na szpital patrzymy z przyzwyczajenia jako na miejsce, w którym mamy uzyskać pomoc medyczną, gdy coś złego dzieje się z naszym zdrowiem. Nie patrzymy na szpital (albo robimy to rzadko) jako na miejsce, w którym czyha na nas jakieś zagrożenie. Ale to mylne wyobrażenie… Nie zamierzam nikogo straszyć, ale musimy patrzyć na nowoczesny szpital jako na miejsce dysponujące taką infrastrukturą techniczną, której ktoś znający się na rzeczy mógłby użyć tak, by wyrządzić bardzo poważne szkody. Krótko mówiąc, niestety w dzisiejszych trudnych czasach musimy brać po uwagę, że szpital może stać się tak zwanym „miękkim celem” ataku terrorystów. Miękkim, a więc niebronionym, a jednocześnie pełnym niebezpiecznych urządzeń i substancji.

Co pan ma na myśli – rzeczy związane z medycyną nuklearną? Specjalistyczne leki? Chemikalia?

Nie każdy szpital ma swój oddział medycyny nuklearnej, więc nie każdy dysponuje izotopami radioaktywnymi. Za to w niemal każdym szpitalu muszą być urządzenia, które dla tego obiektu są infrastrukturą krytyczną. Są to np. maszyny odpowiedzialne za zapewnienie zasilania energetycznego w dużej części obiektów, a więc (mówiąc wprost) duże generatory prądu wykorzystujące zbiorniki paliwa, a więc materiału, który jest łatwopalny i nieodporny na wybuchy. Są to również, jak pan wspomniał, rozmaite chemikalia. Tego wszystkiego ktoś mógłby chcieć użyć jako środka terroru, pacjentów traktując jak zakładników. Poza tym w szpitalach mamy magazyny środków odurzających. To leki wydawane w sposób ściśle kontrolowany i pilnie strzeżone, ale teoretycznie ktoś mógłby próbować wejść w ich posiadanie i wykorzystać w niecnym celu. Tyle tytułem przydługiego wstępu. Teraz powiedzmy o najpoważniejszym zagrożeniu, na jakie jesteśmy narażeni w szpitalu, jakim są… pacjenci.

Których emocje są rozchwiane rozmaitymi sytuacjami i substancjami.

Na każdego staramy się patrzeć przez pryzmat tego, że rzadko kto trafia do szpitala na własną prośbę, a więc dlatego, że tak chciał. Najczęściej jest to efekt jakiejś sytuacji nagłej, frustrującej, wzmagającej stres oraz obawy o zdrowie i życie. Staramy się patrzeć na te ludzkie zachowania w ten sposób, by zrozumieć motywację czy podłoże. Ale niezależnie od tego skutek często jest identyczny – agresja w stosunku do pracowników szpitala.

Zakładam, że macie wypracowane procedury na takie rozmaite sytuacje? Agresor ze szpitala w Legnicy był pod wpływem środków narkotycznych – podejrzewam, że to najczęstsza przyczyna agresji?

Tak naprawdę szpitalne oddziały ratunkowe przestały być (a może nigdy nie były…) tym, do czego je stworzono – takim miejscem Emergency Unit, gdzie udzielana jest pomoc w stanach zagrożenia życia i zdrowia, kiedy pacjent nie ma z jakiegoś powodu możliwości dotarcia do swojego lekarza rodzinnego, albo ten lekarz nie byłby mu w stanie pomóc. Takie było założenie tworzenia szpitalnych oddziałów ratunkowych. Ale rzeczywistość skrzeczy – galopująca od lat w czasem nieznanym kierunku reforma ochrony zdrowia stworzyła ze szpitalnych oddziałów ratunkowych hybrydę: to trochę przychodnia, trochę ośrodek Monaru, trochę izba wytrzeźwień, a dopiero gdzieś na końcu oddział ratunkowy.

A to mieszanka wybuchowa…

Wspomniał pan o przypadkach pacjentów odurzonych. Tacy trafiają akurat do naszego szpitala, dlatego że tu działa jedyny na Dolnym Śląsku oddział toksykologii. Wiemy, co się z tym wiąże, jesteśmy przygotowani na niespodziewane sytuacje, ale też pamiętajmy, że tu nie ma jednego skutecznego schematu. Odurzona 15-latka potrafi być niesamowicie agresywna, bardzo silna i odporna na wszelkie techniki związane z próbą obezwładnienia jej po to, by uratować jej życie (fachowo nazywamy to unieruchomieniem medycznym). Ona z tego swojego stanu odurzenia będzie się leczyła przez kilka tygodni – przez pierwszych kilkadziesiąt godzin w łóżku, a potem będzie dochodziła do siebie jeszcze przez kilka tygodni. Moi współpracownicy, czyli wykwalifikowani pracownicy ochrony mają kilka, kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt sekund na to, by podjąć skuteczną, ważną decyzję dotyczącą tego, w jaki sposób się wobec niej zachować. Zdarzają się sytuacje, że pacjenci przyjeżdżają do nas na noszach – wprawdzie w karetkach, w ambulansach, ale skuci kajdankami i z asystą policyjną. A po drugiej stronie, w momencie, kiedy ta asysta kajdanki zdejmie, mamy medyków, głównie ratowniczki medyczne (mężczyzn jest znacznie mniej). Mamy też pracowników ochrony, którzy mimo swoich kwalifikacji i uprawnień nadanych przez ustawę muszą nieustannie pamiętać, że mają do czynienia z pacjentem, że to nie jest bandzior, którego trzeba obezwładnić, położyć na ziemię i oddać w ręce policji. To jest ktoś, komu trzeba pomóc, kto za chwilę ma zostać poddany procedurom medycznym, a na razie trzeba go obezwładnić, opanować jego agresję po to, żeby w ogóle była szansa go wyleczyć.

Z tak dramatycznym zdarzeniem, jakie miało miejsce w szpitalu w Legnicy, nie mieliśmy do czynienia, ale zdarzały się rozmaite dziwne sytuacje, o których z oczywistych powodów nie będę opowiadał. Z pełnym przekonaniem mogę za to powiedzieć, że żaden szpital w Polsce nie jest w pełni przygotowany na tego typu incydent. Dlaczego? Dlatego, że nie da się do tego przygotować! Oczywiście trzeba żyć z założeniem, że to się może wydarzyć, że musimy umieć się wobec tego zachować, ale nie sposób prześwietlać każdego pacjenta, który do nas przyjeżdża pod kątem tego, czy on może być niebezpieczny, czy nie. Ba, często są to frustracje wtórne, a więc człowiek w chwili przyjęcia do szpitala wcale agresywny nie jest. 3-4 lata temu mieliśmy takiego pacjenta, który został przyjęty na oddział bez jakichkolwiek problemów. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że będzie miał kłopoty z agresją, z frustracją. Ale w środku nocy wyjął nóż – taki, jaki często mają grzybiarze (kozik 10-centymetrowy) i nim sterroryzował personel pielęgniarski po to, żeby wydostać się na zewnątrz. Potem za pomocą gaśnicy włączył system alarmu pożaru i zelektryzował całą pobliską jednostkę straży pożarnej. Czy to było agresywne? Tak. Czy można było przewidzieć, że ten starszy pan się tak zachowa? Nie. On był przemiłym człowiekiem, niesprawiającym do tej chwili jakichkolwiek problemów. Nagle w głowie tego człowieka zdarzyło się coś, co mu kazało wstać w środku nocy i dokonać takiego czynu.

Tak naprawdę jedyna recepta na takie sytuacje brzmi: oczekuj nieoczekiwanego?

Dobrze powiedziane – oczekuj nieoczekiwanego. To motto zawsze powtarzam moim współpracownikom z ochrony szpitala. To jest umiejętność patrzenia na rzeczywistość, na zdarzenia, z którymi mamy do czynienia pod kątem tego, co bym zrobił w takim momencie. Ale nie na wszystko można się przygotować. Tutaj mógłbym z pamięci wydobyć całą masę epizodów, które w pierwsze chwili nas zaskoczyły i zdumiały, ale po krótkim zaskoczeniu jednak daliśmy sobie radę. Przytoczę jeden taki przypadek sprzed kilku miesięcy. Młody człowiek na skutek jakichś swoich problemów (prawdopodobnie natury psychicznej) został przywieziony w asyście policji przez pogotowie ratunkowe. Już kiedy go zabierano z mieszkania, do którego policja wchodziła w asyście straży pożarnej, powiedział, że się nigdzie nie ruszy bez… węża. Okazało się, że nie jest to zwierzę żywe, ale pluszowa, dwumetrowa zabawka. Ten człowiek był strasznie agresywny, nie do opanowania – tak w czasie przewozu do nas, jak i podczas terapii w szpitalnym oddziale ratunkowym. Od nas miał trafić na dalsze leczenie do szpitala psychiatrycznego, ale i tam nie chciał jechać. Tu dochodzimy do momentu, w którym trzeba umieć wykorzystać sytuację. On odmawiał wejścia do karetki, zapierał się w drzwiach, nie zamierzał nigdzie jechać. Wtedy nasz dowódca ochrony (wszystko działo się w asyście policji i sanitariuszy) wpadł na pomysł – zaczął do niego mówić po imieniu: „Słuchaj, jedziesz do cioci, a jej bardzo zależy na tym, żebyś przyjechał z wężem”. I wręczył mu tego węża w drzwiach do karetki. „A jak do cioci, to jadę. Dawajcie mi tylko węża i pojadę” – odpowiedział chłopak. To są takie sytuacje, w których trzeba umieć się zachować w sposób niestandardowy, intuicyjnie, improwizując. To pomaga rozładować sytuację napięcia. Podkreślam: ludzie, którzy są odurzeni jakimiś substancjami chemicznymi (rzadziej alkoholem, częściej rozmaitymi narkotykami, dopalaczami) oprócz straszliwej agresji, mają też niesamowitą odporność na techniki obezwładniające. Próg bólu jest u nich przesunięty bardzo mocno, podobnie jak wytrzymałość. Zyskują niesamowitą siłę i gibkość. Ten stan naraża ich na poważne konsekwencje zdrowotne, bo pamiętajmy o tym, że w ślad za tym idzie gwałtowny wpływ na wydolność organizmu i serce pracuje na najwyższych obrotach. Musimy pamiętać o tym, by nie doprowadzić do takiej sytuacji, że człowiek, z którym się szarpiemy, próbujemy go obezwładnić, dostanie jakiejś zapaści. Historia zna podobne przypadki podczas interwencji policyjnych czy pogotowia ratunkowego. Dlatego zawsze powtarzam: to narkotyki zabijają, a nie policja, to narkotyki zabijają, a nie ratownik medyczny! Ale, niestety, nieumiejętne zastosowanie jakiejś techniki obezwładniającej może doprowadzić do tego, że ten człowiek dostanie jakiejś zapaści i jego stan zdrowia nagle się pogorszy.

Czy to znaczy, że wasi ochroniarze i ratownicy medyczni czy lekarze z SOR-u mają jakieś przygotowanie psychologiczne? Uczycie ich tego?

Nie ma w Polsce uczelni, która specjalizowałaby się w edukacji pracowników ochrony i uczyłaby, jak się bronić przed doznaniami natury psychologicznej podczas tego typu interwencji, jak sobie z nimi poradzić. Staramy się przepracować to we własnym gronie – każdą taką trudną interwencję omawiamy ze sobą, analizujemy. Zawsze moim współpracownikom powtarzam, że moment, w którym muszą podjąć decyzję ułamkowo-sekundową, jak to nazywam (czyli w ułamku sekundy zdecydować, czy „idzie w siłę, czy w perswazję”), to jest moment, w którym nie ma co się zastanawiać. Trzeba działać automatycznie, bo ważne jest, by ci ludzie, którzy przy tym są zatrudnieni współpracowali ze sobą, umieli się nawzajem zabezpieczać.

Mówi pan o tym, że muszą się nawzajem dobrze znać i sobie ufać?

Muszą się znać i rozumieć bez słów. Później przychodzi czas na to, by to jeszcze raz sobie obejrzeć, odtworzyć, pogadać o tym, zrobić analizę: co mógłbym zrobić inaczej, gdzie powinienem stać w momencie, kiedy to się dzieje, żeby widzieć wszystko i żeby w razie czego pomóc moim kolegom. Z takich rozmów, oprócz oczywistej korzyści technicznej polegającej na tym, że umiemy to robić coraz lepiej, jest też ta psychologiczna: mamy to omówione ze sobą, nikt tego nie zanosi do domu. Bo to też jest istotne, żeby pracownicy ochrony nie nosili do domu tych wszystkich frustracji i nie zostawali z tym sam na sam czy z rodziną.

A trzeba wziąć pod uwagę, że oni wiedzą, że podejmują interwencję względem kogoś, komuś trzeba pomóc, bo został przywieziony do szpitala po to, by ratować zdrowie i życie.

Tak, ale bardzo często jest tak, że to niesienie pomocy wywołuje w ludziach  zupełnie niezrozumiałą eskalację agresji. Podam przykład sprzed kilkunastu dni, kiedy trafiło do nas 17-letnie dziecko (bo 17-latka jeszcze nie jest dojrzałą kobietą). To dziecko nadużyło jakichś środków chemicznych, odurzyło się i postanowiło w środku nocy przy temperaturze otoczenia minus 10 stopni na boso i niekompletnie ubrane wyjść ze szpitala. Czterech pracowników ochrony nie było w stanie poradzić sobie z agresją tej nastolatki.

Czterech dorosłych mężczyzn?

Czterech dorosłych mężczyzn, dobrze przygotowanych, przeszkolonych, umiejących stosować techniki interwencyjne. Jak patrzymy na takie dziecko i na moich współpracowników, to każdy z nich mógłby tę dziewczynę wziąć pod pachę i zanieść na oddział. A to trwało długo – było tarzanie się po podłodze korytarza, zapieranie się przed wejściem do windy, utrudnianie w prowadzeniu wózka, na którym była wieziona. Kiedy zapytałem, jak to się stało, odpowiedź była jednakowa w przypadku każdego z tych czterech pracowników ochrony: „Nie chcieliśmy jej uszkodzić, nie chcieliśmy jej skrzywdzić, nie chcieliśmy spowodować, że wyjdzie stąd z siniakami. Dlatego musieliśmy być ostrożni, delikatni”. I w tym tkwi istota sprawy: oni w takiej sytuacji muszą myśleć za obie, nie tylko o swoim bezpieczeństwie, ale też tego agresywnego pacjenta, bo on nie może wyjść ze szpitala w stanie gorszym niż do niego trafił! Być może przyjechał do szpitala, nie mając świadomości, co się z nim dzieje, ale ma wyjechać stąd zdrowszy.

Z tego wynika, że tak naprawdę duży, silny mężczyzna, który jest pod wpływem substancji psychoaktywnych wymaga interwencji dużej grupy ludzi, bo chodzi też o to, by jemu nie stała się krzywda?

To wszystko zależy od sytuacji, bo tu obowiązuje stare powiedzenie bokserskie: „Nie bój się dużych i silnych, tylko małych i szybkich”. I to się sprawdza. Mali i szybcy są znacznie groźniejsi ze względu na swoją mobilność, motorykę. Ale oczywiście, jeżeli mamy do czynienia z dużym, silnym, ciężkim człowiekiem mocno znarkotyzowanym i pobudzonym, to sprawa jest dużo trudniejsza.

Takie sytuacje są przerażające dla otoczenia, przede wszystkim dla personelu medycznego, ale i dla was, którzy dbacie o bezpieczeństwo…

To są sytuacje opisane w procedurach: jeśli pielęgniarka czy ratowniczka medyczna widzi, że ma do czynienia z kimś takim, od razu prosi o asystę ochrony. Takie zdarzenia są na porządku dziennym – zwykle interwencja pracowników ochrony sprowadza się wyłącznie do obecności. Musimy pamiętać, że to jest szpital, czyli procedury medyczne (łącznie z unieruchomieniem medycznym, czyli zapięciem w pasy) wykonuje wyłącznie personel medyczny! Pracownik ochrony nie należy do tej grupy, więc może asystować, zabezpieczać, obezwładnić w momencie, kiedy osoba agresywna zagraża bezpieczeństwu personelu medycznego czy innych osób w otoczeniu, a również dla siebie samego. Wszystko jest opisane w procedurach, a każde użycie tzw. środków przymusu bezpośredniego (w naszym wypadku jest to przede wszystkim siła fizyczna, rzadziej kajdanki) musi być zaprotokołowane. Jeżeli mamy do czynienia z sytuacją, kiedy ta interwencja kończy się przekazaniem pacjenta personelowi medycznemu, to ten podpisuje dokumenty mówiące o tym, w jakim stanie dostał pacjenta z powrotem

Nie wiem, czy dobrze wnioskuję, ale wydaje mi się, że prawo wymaga uzupełnienia po to, by w tego typu sytuacjach móc działać skutecznie. Czy więc szpitale powinny zostać zaliczone do obiektów infrastruktury krytycznej?

Ochrona obiektów infrastruktury krytycznej jest zupełnie inna niż pozostałych, również szpitali. Przede wszystkim infrastruktura krytyczna ma obowiązkową ochronę, którą trzeba uzgadniać z właściwym terytorialnie komendantem wojewódzkim policji. To automatycznie umieszcza takie obiekty w obszarze szczególnego zainteresowania policjantów. My nie narzekamy na współpracę z policją, bo mamy w pobliżu znakomity komisariat w Leśnicy, który nas ratuje zawsze, gdy tego potrzebujemy. Ale to są raczej procedury wypracowane, przez nas między sobą, zwyczajowo. To są dobre praktyki, które staramy się opracowywać i stosować. Nie jest to norma prawna.

A trzeba podkreślić, że w Polsce większość szpitali działa w starych, wysłużonych obiektach, technicznie słabo zabezpieczonych, niekoniecznie bardzo odpornych na zagrożenia pożarem, na nagłe zalanie, zadymienie pomieszczeń. Proszę mi wierzyć, że mamy do czynienia z dużym, powszechnym w skali kraju problemem. My jesteśmy szpitalem dosyć nowoczesnym, który ma to szczęście, że jest położony dwie minuty drogi od najbliższej jednostki państwowej straży pożarnej, więc strażacy są u nas zawsze w granicach trzech minut od uruchomienia alarmu. Dosyć blisko mamy komisariat policji, więc gdy zadzwonimy, zawsze przyjadą nam pomóc. Ale pamiętajmy, że cała masa takich obiektów to szpitale powiatowe, gdzieś w małych miejscowościach, na uboczu. Mieszczą się w budynkach pamiętających często przełom XIX i XX wieku.

Na Dolnym Śląsku jest takich szpitali bardzo dużo…

To prawda. One korzystają ze szczególnych uprawnień, jeśli chodzi o ochronę przeciwpożarową, ale o ile możemy powiedzieć, że prawo na to pozwala, o tyle rzeczywistość nie będzie się oglądała za prawem. Czasem wygląda to w ten sposób, że nie ma dróg ewakuacyjnych, bo nie dałoby się ich wykonać w zabytkowym obiekcie, ale to oznacza, że dyrektor szpitala bierze na siebie ogromne ryzyko, że ewakuacja po prostu się nie uda. On musi mieć tego świadomość. Dlaczego o tym mówię? Bo do tej pory w większości obiektów szpitalnych ewakuację jako taką ćwiczono wyłącznie na wypadek pożaru. Sytuacja, kiedy ktoś biega po szpitalu z nożem, z siekierą, z gaśnicą, z taboretem, najczęściej nie bywa ćwiczona. A to jest zupełnie inna sytuacja niż alarm pożarowy. Dlaczego? Bo jak mamy do czynienia z alarmem pożarowym, to zawiadamiamy wszystkich dookoła, że jest zagrożenie i prosimy ich, żeby spokojnie udawali się na zewnątrz, albo wyszli na korytarz zorientować się, czy są zagrożeni, czy nie i żeby poczekali na dalsze instrukcje. W sytuacji, kiedy mamy do czynienia z agresywnym pacjentem, czy w ogóle agresywną osobą przebywającą w budynku, tych ludzi na korytarzu powinniśmy mieć jak najmniej! Powinniśmy ich wręcz trzymać w pomieszczeniach, do których ten człowiek nie wejdzie, nie będzie miał dostępu, zanim go zlokalizujemy, obezwładnimy, bądź wezwiemy służby, które poradzą sobie z tym problemem.

To jest kolejna rzecz, która pokazuje, że potrzebne jest dostosowanie prawa do realiów.

Tak naprawdę powinniśmy patrzeć na wiele lat do przodu, czyli: co się może wydarzyć w przyszłości. W naszym obiekcie (muszę się tym pochwalić) robiliśmy ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego pododziału kontrterrorystycznego policji po to, by się przygotować na ewentualność zamachu terrorystycznego, zamachu przez aktywnego strzelca, czy zamachu pirotechnicznego, gdy ktoś nam podkłada jakąś wybuchową niespodziankę. Mam świadomość, że najwięcej skorzystali na tym funkcjonariusze policji, którzy dzięki temu, że uczyli się w naszym obiekcie, w razie potrzeby działania w czasie realnego zagrożenia, nie będą musieli go poznawać z projektów budowlanych. Oni już będą go znali, będą wiedzieli, którędy iść i w jaki sposób się poruszać. Natomiast idealne rozwiązanie byłoby takie, gdyby takie ćwiczenia cyklicznie powtarzano w każdym szpitalu – po to, by personel medyczny i niemedyczny mógł się nauczyć prawidłowych i bezpiecznych dla siebie zachowań. W jaki sposób mam się zachować, kiedy widzę zagrożenie? Co powinienem zrobić, kiedy widzę złodzieja samochodu? Jak reagować, gdy widzę człowieka z nożem chodzącego po budynku? Czy powinienem zacząć krzyczeć, czy uciekać? Kogo zawiadomić? Gdzie zadzwonić? To są rzeczy, których nieświadomość kosztuje później czas i zdrowie albo życie.

Mogę to spointować taką anegdotką: wybuchł alarm pożarowy na jednym z naszych oddziałów. Okazało się, że pani doktor wstawiła do mikrofalówki kuskus na obiad, poszła zająć się pacjentem, o posiłku zapomniała, a ten się spalił na czarno. Wszystko w pobliżu było zadymione. Czujki dymu uruchomiły alarm, straż pożarna dojedzie za kilka minut. Akurat miałem najbliżej, więc wszedłem tam i zacząłem otwierać okna, żeby wywietrzyć pomieszczenia. Dymu było naprawdę dużo. Personel medyczny, który powinien się skutecznie ewakuować albo rozpocząć ewakuację pacjentów zaczął na mnie krzyczeć, że pacjentów pozaziębiam, otwierając okno. To był wyraz troski, jak najbardziej, ale nie znajomość realiów…

Czyli oni nie wiedzieli, jak się zachować w tej sytuacji?

Tak. Dodajmy że to wydarzyło się ładnych kilka lat temu – dzisiaj wszyscy świetnie wiedzą, jak się zachować w takim wypadku. Znacznie częściej niż przepisy mówią organizujemy ewakuację, ćwiczymy ze strażakami, ćwiczymy inne sytuacje zagrożenia. Ale to nie jest podejście systemowe w Polsce. I to budzi moje poważne obawy – trzeba to zmienić. Bo w tej chwili to, o czym mówię, opiera się raczej na spontanicznej gorliwości osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w poszczególnych szpitalach, a nie na rozwiązaniach systemowych. Widzę tu potrzebę nie tylko mądrych zmian w przepisach, nadążających za niespokojnymi czasami, w których żyjemy. Widzę też potrzebę wymiany doświadczeń w środowisku osób zarządzających szpitalami, odpowiedzialnych za ich bezpieczeństwo. No i, oczywiście, jest tu także rola dla mediów, bo nikt lepiej sobie nie poradzi z upowszechnieniem społecznie pożytecznej wiedzy.

Rzecz, o którą chcę zapytać na koniec naszej rozmowy, nie grozi niczyjemu życiu, ale jest irytująca – chodzi mi o złodziejstwo. O tym się często mówi, to jest tajemnicą poliszynela. Z tym też musicie sobie radzić.

Tak, to też jest znak czasów. Dawniej do szpitala zabierało się najgorsze sztućce, jakie były w domu, trochę drobnych w portmonetce, najgorszą piżamę (bo potem po wyjściu ze szpitala i tak się ją najczęściej wyrzucało). W tej chwili, gdy człowiek idzie do szpitala, bierze ze sobą smartfon, laptop, tablet, kartę płatniczą, na której ma jakieś środki finansowe, gotówkę, bo może ta karta nie będzie działała. Niektóre pacjentki dbają też o to, by mieć na sobie dosyć dużą i szykowną biżuterię. Kłopot w tym, że to wszystko jest obiektem pożądania złodziei. Działają na wiele sposób – nie będę o nich opowiadał, żeby nie udzielać instruktażu przygodnym czytelnikom. Ale rzeczywiście – musimy sobie z tym radzić. Niestety, najczęściej radzimy sobie ze skutkami kradzieży, a nie z ich przyczyną. Złodziej zawsze będzie szybszy i będzie mu łatwiej wykorzystać okazję, niż nam upilnować go, zanim coś ukradnie.

Ale zdarza się wam złapać takiego?

Tak, to się zdarza dość powszechnie, dlatego że w tej chwili praktycznie wszędzie mamy monitoring i nie da się wejść do szpitala czy wyjść z niego, nie będąc nagranym. Są tacy, którzy założą arafatkę przy wejściu, ale nie pamiętają o tym, że dwa skrzyżowania dalej już tej arafatki nie mieli na sobie, a policja zyskała ostatnio nowe możliwości wyłapania wizerunku podejrzanego człowieka – jak nie tutaj, to gdzie indziej. Większość takich kradzieży kończy się złapaniem złodzieja, ale za każdym razem trzeba pamiętać, że jest to trauma dla okradzionego pacjenta. Często chodzi o rzeczy mające wartość sentymentalną. Dla złodzieja to jest smartfon, który on chce oddać do lombardu, a dla właściciela smartfonu to lista kontaktów, zdjęcia z kilku ostatnich lat itd.  Nie wspominam nawet szerzej o sytuacjach znacznie bardziej bolesnych, kiedy jest to jakiś element biżuterii, który mamy na sobie od lat, odziedziczony po babci czy mamie. To są historie, z którymi się na co dzień stykamy. Chociaż trzeba przyznać, że w ostatnich latach tych kradzieży jest trochę mniej.

Fot. z archiwum K.K.

 

Fot. z archiwum K.K.

 

Fot. z archiwum K.K.

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?