W ciągu dnia przychodnia, szpital, pacjenci. Kiedy jednak mają wolną chwilę, ich biały fartuch ląduje na wieszaku, stetoskop odkładają na biurko, a zamiast niego biorą do ręki… mikrofon, gitarę, harmonijkę ustną. O lekarzach, którzy mają dwie pasje – medycynę i muzykę – pisze Robert Migdał.
Muzyka może być lekiem na całe zło
Tekst Robert Migdał
W ciągu dnia przychodnia, szpital, pacjenci. Kiedy jednak mają wolną chwilę, ich biały fartuch ląduje na wieszaku, stetoskop odkładają na biurko, a zamiast niego biorą do ręki… mikrofon, gitarę, harmonijkę ustną. O lekarzach, którzy mają dwie pasje – medycynę i muzykę – pisze Robert Migdał.
Dzielą swoje życie między sale szpitalne i koncertowe. Wrażliwi na ludzkie cierpienie (bo przecież wielu z nich poszło „na medycynę” z powołania, żeby chronić i ratować ludzkie życie), są też wrażliwi na sztukę. Muzyka, oprócz leczenia, jest ich drugim światem.
Czemu śpiewają i/lub grają? Jedni, bo po prostu lubią, dla przyjemności, drudzy – charytatywnie, żeby swoimi występami na scenie pomagać potrzebującym, z kolei inni – dla zabawy. Są też tacy, którzy śpiewają, żeby w ten sposób przekazać coś ważnego.
„Chore piosenki” robią furorę
Przez takie właśnie poczucie misji, nauki przez śpiew, za mikrofon chwycił szwedzki lekarz Henrik Widengren. Z wykształcenia laryngolog, od wielu lat robi karierę na szwedzkiej scenie muzycznej, a ostatnio i na całym świecie, bo śpiewa po angielsku.
Pan doktor napisał dotychczas kilka musicali i nagrał siedem płyt. Śpiewając nie ucieka od swojego wyuczonego zawodu, bo większość jego przebojów to tzw. „chore piosenki”, opowiadające o chorobach, medycynie i tematach związanych ze służbą zdrowia. Ubrany w niebieskie rękawiczki chirurgiczne, biały kitel, z gitarą przewieszoną na ramieniu śpiewa o koronawirusie, wcielając się w rolę prezentera stacji telewizyjnej o szczepionkach, ale największym jego hitem jest piosenka ostrzegająca przed szukaniem pomocy i diagnozy w razie choroby w… internecie: „Nie szukaj swoich objawów w Google”.
„Zostańcie w domach”
Lekarze chwytają za gitary, mikrofony i zasiadają przed pianinami nie tylko w północnej Europie, ale też na jej gorącym południu. W czasie pandemii koronawirusa wielkim przebojem okazała się piosenka, którą nagrała grupa włoskich medyków pod tytułem „Zostańcie w domach”. Teledysk (rozpropagowany m.in. na Facebooku włoskiego ministerstwa zdrowia) został zmontowany z występów kilkunastu lekarzy, którzy w swoich domach, w szpitalach, śpiewali do swoich rodaków: „Zostańcie w domach”. Ich apel miał uchronić Włochów przed szalejącym w Italii koronawirusem.
Cudze chwalicie, swego nie znacie
Między Odrą a Wisłą też jest mnóstwo utalentowanych medyków, którzy łączą pracę lekarza z estradowymi występami. Najpopularniejszym śpiewającym lekarzem w Polsce jest Kuba Sienkiewicz, wokalista, gitarzysta, autor tekstów zespołu „Elektryczne Gitary”, a z wykształcenia lekarz neurolog (warszawską Akademię Medyczną ukończył w 1986 roku, a 9 lat później uzyskał stopień doktora nauk medycznych na podstawie rozprawy „Zaburzenia gałkoruchowe w chorobie Parkinsona”). Milionowej publiczności Sienkiewicz jest znany jako rockowy wokalista „Elektrycznych Gitar” (nagrał z nimi 10 płyt, które wielokrotnie pokryły się złotem i platyną oraz 8 solowych krążków). Bo kto nie zna jego hitów „Kiler”, „Co powie Ryba?”, „Jestem z miasta”, „Człowiek z liściem”, „Koniec”, „Dzieci wybiegły”, „A ty co”… Listę tych przebojów można mnożyć.
W czasie koronawirusa estradę zamienił na szpital
Czy trudno jest łączyć pracę lekarza i muzyka? On to wie najlepiej: koncerty w całej Polsce, jednego dnia Szczecin, drugiego powrót do Warszawy. Całe życie w trasie, na walizkach. – Kiedy miałem mniej lat, łatwo dawałem radę. Potrafiłem po nocnym powrocie z trasy iść do pracy w szpitalu i odwrotnie. Od roku 2012 uznałem, że to jest już dłużej niewykonalne. Chciałem wtedy jeszcze występować, więc odszedłem z kliniki, zakończyłem badania naukowe i dydaktykę, pozostawiłem tylko samodzielną praktykę lekarską – opowiada Kuba Sienkiewicz. Wokalista „Elektrycznych Gitar” zna i plusy, i minusy takiego „połączenia” dwóch zawodów. – Minus jest taki, że zarzuciłem swoje badania. Plus natomiast objawił się w pandemii. Estrada padła, a ja rozwinąłem swoją praktykę na tyle, że estrada przestała mi być potrzebna. Inni wykonawcy mieli większy kłopot – wyjaśnia wokalista „Elektrycznych Gitar”.
Niektórym lekarzom śpiewanie pozwala odetchnąć po ciężkiej pracy w szpitalu, z pacjentami. Jest odskocznią od pracy lekarza. Ale nie dla Kuby Sienkiewicza, który wyznaje szczerze: – Śpiewanie, występowanie to dla mnie realizacja własnych narcystycznych potrzeb oraz kompulsywnego zadowalania innych ludzi. To również skutek tego, że w odpowiednim czasie nie umiałem odmówić swoim kolegom, którzy postanowili utworzyć zespół muzyczny z moim udziałem, grający mój repertuar – mówi Sienkiewicz i przyznaje, że nie zdawał sobie sprawy, co oznacza zostanie osobą publiczną, znanym twórcą i wykonawcą. – Uważałem, że to będzie zwykłe łączenie dwóch zawodów, co przecież jest spotykane. Jak widać, sprawa jest dość złożona – dodaje.
Pani profesor na jednej scenie z „Tercetem Egzotycznym”
Z innych pobudek swoją przygodę ze śpiewaniem, z występami publicznymi, zaczęła prof. Alicja Chybicka, szefowa kliniki „Przylądek Nadziei” z Wrocławia. – Od dziecka uwielbiałam muzykę. W miłości do muzyki byłam wychowywana przez moich rodziców. Miałam sześć-siedem lat, kiedy zostałam „zmuszona” do gry na pianinie. Nie byłam tym, jako dziecko, zbyt zachwycona, bo musiałam chodzić na lekcje pianina. Od tego się zaczęło. Nigdy mnie nie ciągnęło, żeby grać lub śpiewać profesjonalnie – miałam zupełnie inne pomysły na siebie: wolałam sport. Dlatego odmówiłam rodzicom pójścia do szkoły muzycznej, ale nauczyłam się grać na gitarze i dzięki temu zaczęłam śpiewać. Grałam na gitarze i śpiewałam: na różnych imprezach domowych, w szkole na wszystkich zorganizowanych apelach i akademiach. Lubiłam te moje śpiewy, występy. Potem, kiedy zaczęłam pracę jako lekarz, zaczęłam śpiewać charytatywnie, występować, żeby pomagać dzieciom chorym na nowotwory… – wspomina pani profesor, która ma na koncie bardzo profesjonalne występy sceniczne m.in. na koncertach zespołu „Tercet Egzotyczny” z Izabellą Skrybant-Dziewiątkowską. – Paweł Wróblewski, który grał wtedy na harmonijce, kiedy ja śpiewałam, powiedział: „chirurg asystował pediatrze” – to był taki eksperyment muzyczno-medyczny – dodaje pani profesor.
Pan doktor samouk
Wspomniany z „tercetowego” koncertu dr Paweł Wróblewski nie złapał „muzycznego bakcyla” od dziecka. Miłość do muzyki, do grania, przyszła u niego ciut później. – W rodzinie tradycji muzycznych nie było. Mama czasem podśpiewywała, ale generalnie od czasów złych doświadczeń w szkole podstawowej uważałem się za beztalencie w tej dziedzinie i tak odbierało mnie otoczenie. Do dziś pamiętam zaskoczenie i dumę mojej Mamy, gdy zacząłem grać – wspomina. Harmonijką ustną zainteresował się pod koniec liceum, pod wpływem filmu, w którym jeden z bohaterów pogrywał na harmonijce bluesowej. – Instrument był mały, nie rzucał się w oczy, wszędzie go można było zabrać, więc kupiłem najtańszą harmonijkę diatoniczną i zacząłem próbować. Rodzice byli bardzo tolerancyjni, gdy godzinami puszczałem w kółko te same fragmenty utworów, by znaleźć odpowiednie dźwięki na harmonijce. Ćwiczenia dawały efekty i w okresie studiów potrafiłem już przygrywać do praktycznie każdej melodii, byle w prostej tonacji. Zamiłowania żeglarskie spowodowały, że wyspecjalizowałem się w szantach. Z czasem ambicje rosły, słuchałem profesjonalnych zespołów harmonijkowych i powoli przestawiałem się na muzykę poważną. W najlepszym dla mnie okresie studiów muzyka Vivaldiego czy Veraciniego nie stanowiła dla mnie problemu. Do wykonywania utworów tego typu konieczne było jednak przestawienie się na harmonijkę chromatyczną, która umożliwia łatwe wydobycie półtonów. Niestety nieznajomość nut mocno utrudnia naukę gry skomplikowanej muzyki poważnej; polega na mozolnym szukaniu dźwięków ze słuchu. W związku z czym teraz zainteresowałem się instrumentami bluesowymi. Do moich harmonijek dołączyło też w ostatnich latach ukulele, więc mogę sobie sam akompaniować – opowiada doktor Paweł Wróblewski.
Na rejsach, zlotach motocyklowych, na rodzinnym kolędowaniu
Jego zdaniem muzyka łagodzi obyczaje i odpręża, a wykonywanie jej osobiście pomnaża te dobrodziejstwa wielokrotnie.
– Nie da się jej wykonywać, uczyć nowych utworów bez całkowitego oderwania się od rzeczywistości. Szczególnie nauka przy nieznajomości nut uczy koncentracji i cierpliwości. A harmonijka przy okazji pomaga niezwykle racjonalnie operować oddechem i kontrolować jego rytm – tłumaczy dr Wróblewski. Harmonijka towarzyszy mu od lat podczas wszelkich wyjazdów. Sposobność do jej użycia zdarza mu się niemal przy każdej okazji: przy ognisku, w autobusie podczas wspólnej podróży, biesiadzie, czy przypadkowym spotkaniu na szlaku.
– Grywałem na rejsach, zlotach motocyklowych, wspólnym, rodzinnym kolędowaniu czy podczas występów w szkole muzycznej, akompaniując moim dzieciom, które muzykowały już od wczesnych lat. Od 2009 roku zacząłem występować na profesjonalnych scenach z zespołem Sygit Band Maćka Sygita – przedsiębiorcy, który zmobilizował znanych wrocławian, aby wykorzystali swoje talenty w zbożnym celu: charytatywnych występach z różnych okazji. Akompaniowałem takim sławom, jak profesorowie: Alicja Chybicka, Marek Ziętek, Marek Sąsiadek czy Jan Miodek, nieżyjącemu już niestety znanemu przedsiębiorcy obdarzonemu niezwykłym głosem Mirkowi Wróblowi i wielu innym artystom-amatorom. Cały dochód z naszych występów przekazywany był na konkretne cele: zakupy sprzętu medycznego dla dolnośląskich szpitali, remont wrocławskiej synagogi czy budowę „Przylądka Nadziei” – opowiada dr Paweł Wróblewski.
I scena opery, i filharmonii
Dzięki Maćkowi Sygitowi miał okazję występować chyba na wszystkich liczących się dolnośląskich scenach: od wrocławskiej opery, poprzez Capitol, po filharmonię jeleniogórską. W 2010 roku wystąpił z „Tercetem Egzotycznym”, a koncert transmitowany był przez polską telewizję i potem powtarzany wielokrotnie. – To było chyba moje najbardziej emocjonujące przeżycie artystyczne – wspomina po latach. Dziś najlepiej relaksuje się przy piosence turystycznej, ale nieobcy mu jest żaden rodzaj muzyki.
– Moją wadą jest to, że jeśli jakiś utwór czy wykonawca szczególnie mi się spodoba, słucham go wielokrotnie do znudzenia, co różnie znosi moja rodzina. To chyba przyzwyczajenie z czasów, gdy tak uczyłem się grać nowe utwory. Słucham dobrych harmonijkarzy, bluesmenów, muzyki pop, raczej wykonawców z końca ubiegłego stulecia. Dzisiejsza muzyka jakoś słabo do mnie dociera, chyba, że są to covery na ukulele czy harmonijkę. Generalnie lubię słuchać tego, co potem mam ochotę sam zagrać – mówi dr Wróblewski.
W jej śpiewaniu chodzi o pomaganie innym
Alicja Chybicka przyznaje, że śpiewanie pomaga jej odpocząć od pracy lekarza. – Muzyka zawsze jest dla mnie odskocznią – czy to śpiewam, czy tylko słucham muzyki, gdy jestem na koncertach. Uwielbiam muzykę poważną, jazzową, rap. Teraz moje dzieciaki ze szpitala piękne „rapy” śpiewają, można obejrzeć na YouTube… – mówi. Ze wspomnianymi podopiecznymi z „Przylądka Nadziei” wystąpiła też na jednej scenie. Grała z nimi na gitarze, na wrocławskim rynku, bijąc Gitarowy Rekord Guinnessa.
– Leszek Cichoński, gitarzysta i pomysłodawca rekordu, przychodził do naszej kliniki i uczył nas grać „Hej Joe”. Fundacja kupiła dzieciakom gitary, zostaliśmy posadzeni na scenie… To było przeżycie, kiedy jednocześnie zabrzmiało ponad pięć tysięcy gitar, choć myślałam, że ogłuchnę (uśmiech) – wspomina pani profesor. Co Alicja Chybicka śpiewa najchętniej? – Te piosenki, które „uciągnę”, które wiem, że jeśli zaśpiewam, to nie będę fałszowała i że mi się głos nie załamie. Zawsze kiedy Maciek Sygit proponował mi występ, to prosiłam, żeby znalazł dla mnie taka piosenkę, w której nie wypadnę tragicznie. I to samo było z Izą z „Tercetu Egzotycznego”– tak mi dobierała piosenkę, żebym dała radę. Bo ja nie śpiewam profesjonalnie. Śpiewanie sprawia mi po prostu przyjemność, ogromną przyjemność, bo uwielbiam to robić. A śpiewając charytatywnie, na rzecz chorych dzieci, to mogę nawet fałszować, bo przecież w tym śpiewaniu liczy się pomaganie… – uśmiecha się prof. Chybicka.
Dzięki śpiewaniu poznała przyszłego męża
Niektórzy lekarze nie śpiewają tylko okazjonalnie, od czasu do czasu. Należy do nich Wiktoria Kałamarska, lekarz rodzinny z Wrocławia, która dorastała w domu przepełnionym muzyką. – Śpiewającym lekarzem był… mój tato. On śpiewał wszędzie: czy to był w domu, w lesie, czy na polu. I to on zaszczepił we mnie miłość do śpiewania. Już w dzieciństwie bardzo dużo śpiewałam – nawet mój brat chciał mi płacić, żebym już tego nie robiła w domu, tak miał mnie dość. Dzisiaj żałuję, że nie skorzystałam z okazji – mogłam zarobić sporo pieniędzy… (śmiech). W liceum miałam grupę kolegów, którzy grali na gitarach i gdy dowiedzieli się, że umiem śpiewać, to zaprosili mnie do swojego zespołu, żebym z nimi występowała – opowiada Wiktoria Kałamarska. Razem z zespołem śpiewała piosenkę poetycką. Wzięli udział nawet w konkursie muzycznym zorganizowanym przez Lotnicze Zakłady Naukowe na Psim Polu we Wrocławiu i zdobyli wyróżnienie. – Musieliśmy się spodobać publiczności, bo… bisowaliśmy. Wtedy też koledzy z zespołu przedstawiali mi swojego kolegę – Maćka Kałamarskiego, który też grał na gitarze, a który obecnie jest moim mężem. Od tamtej pory razem gramy i śpiewamy – uśmiecha się. Kilka lat temu mąż pani doktor poznał wrocławskiego poetę Wojtka Podgórnego i razem wpadli na pomysł, że będą organizować raz w miesiącu cykliczne spotkania muzyczne – „Dżem Session”.
– I na tych spotkaniach śpiewałam, głównie covery różnych przebojów, a od pewnego czasu śpiewam swoje kompozycje: tekst i melodię większości piosenek piszę ja, natomiast mój mąż opracowuje te utwory na gitarę i razem je aranżujemy. I tak powstał nasz repertuar, z którym występujemy – mówi Wiktoria Kałamarska. – Gdy była możliwość koncertowania, przed covidem, to śpiewałam je przed publicznością. Teraz występujemy w przeglądach… internetowych: „Giełdzie Piosenki Studenckiej” w Szklarskiej Porębie, „Bazunie”, w „Domówce” braliśmy udział w zeszłym roku… Taki czas, że występy przeniosły się do internetu. Lubię śpiewać i gdy tylko jest możliwość śpiewania, to robię to – dodaje.
Płyta z piosenkami w przygotowaniu
Swoich własnych, autorskich piosenek, mają z mężem już około dwudziestu. Czyli materiał na płytę jest. Czy planują nagrać debiutancki krążek? – Mamy wstępnie zrobione nagrania na naszą płytę: to tzw. „piloty”; Maciek nagrał gitary, ja zaśpiewałam. Prace nad płytą są w toku – zdradza pani doktor. Śpiewanie dla niej to drugi świat, oddech. – To, że nie muszę się utrzymywać z grania, to jest duży plus. Bo ze śpiewania bym się nie utrzymała: być muzykiem to jest ciężki kawałek chleba. Łatwiej jest zarobić na życie będąc lekarzem. Praca lekarza to praca umysłowa, bardzo wymagająca, a dzięki śpiewaniu przestawiam umysł na inne tory i odpoczywam. Muzyka to inny świat: śpiewając mogę odreagować po pracy z pacjentami, a mój mąż zrobił nam salkę prób w piwnicy i możemy w domu grać i śpiewać – mówi doktor Kałamarska.
Co mówią koledzy po fachu?
Czy łączenie pracy w szpitalu z estradą, z występami, spotyka się z aprobatą środowiska lekarskiego, czy też śpiewający/grający lekarze słyszą, że „lekarzowi nie wypada”? – Miałem duże wsparcie ze strony koleżanek i kolegów z kliniki. Kibicowali mi i dzielili się uwagami. Jeden z nich, warszawski neurolog Jacek Bojakowski, pisał nawet dla mnie teksty do piosenek. Inni lekarze, których spotykałem na przykład na koncertach czy sympozjach, jeszcze w latach 90. rzeczywiście ekscytowali się faktem łączenia przeze mnie tych różnych aktywności, ale z biegiem czasu przestało to kogokolwiek obchodzić. Początkowo prawdopodobnie niektórzy uważali, że to nie wypada, ale nie mówili mi tego – wspomina Kuba Sienkiewicz. A doktor Paweł Wróblewski dodaje: – Szczerze mówiąc nie wiem, jak reagują na moje granie inni. Nigdy mnie nie uciszali, więc chyba nie jest z tym moim muzykowaniem specjalnie źle – uśmiecha się.