Skrót artykułu Strzałka

Dzisiaj nie ma nowoczesnej medycyny w centrum Europy bez wprowadzania nowych technologii. To nie może jednak przesłonić pacjenta i jego potrzeb, który dla nas lekarzy zawsze pozostanie najważniejszy.

Moim oczkiem w głowie jest właściwa komunikacja młodego lekarza z chorym

Dzisiaj nie ma nowoczesnej medycyny w centrum Europy bez wprowadzania nowych technologii. To nie może jednak przesłonić pacjenta i jego potrzeb, który dla nas lekarzy zawsze pozostanie najważniejszy. Dlatego w edukacji studentów podkreślamy humanizację medycyny i przez następne 2–3 lata chcemy stworzyć Centrum Humanistyki Uniwersytetu Medycznego – mówi rektor Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, prof. dr n. med. Piotr Ponikowski. O planach rozwoju uczelni i doskonalenia nauczania młodych medyków opowiada w rozmowie z Maciejem Sasem

Maciej Sas: W swoim wystąpieniu inauguracyjnym na początku roku akademickiego mówił Pan o łączeniu tradycji z innowacjami. Ale też o tym, że każdy pracownik systemu zdrowia powinien pamiętać o najważniejszym, czyli o pacjencie. „Aby być dobrym lekarzem, ratownikiem, farmaceutą, fizjoterapeutą, trzeba być dobrym człowiekiem”. Co się za tym kryje? Pytam, bo w ostatnich latach bardzo dużo mówi się, że człowiek musi wykorzystać innowacje, ale czasem zaczyna brakować czasu i miejsca na to człowieczeństwo.

Piotr Ponikowski: Te słowa to nie przypadek – mówiłem o tym nie tylko na inauguracji, ale już dużo wcześniej. Wrocław był kilka lat temu tym miejscem, w którym przedstawiciele uczelni medycznych z całego kraju dyskutowali po raz pierwszy o jakości kształcenia. Podkreślaliśmy wtedy znaczenie humanizacji medycyny. Uważam, że jesteśmy na tyle dojrzałym i cywilizowanym społeczeństwem, że musimy postrzegać uczelnie w dużo szerszej roli niż do tej pory – także (a może przede wszystkim) Uniwersytet Medyczny we Wrocławiu – najlepszą polską uczelnię w ostatnim THE World University Ranking. Dlatego poza nauką, dydaktyką i działalnością kliniczną, patrzymy szerzej: ważna jest społeczna odpowiedzialność uczelni, o czym zapewne jeszcze porozmawiamy, ale równolegle mówimy o czymś, co w dzisiejszym stechnicyzowanym świecie jest fundamentalne – empatii i właściwej, uważnej komunikacji młodego lekarza z chorym, która jest moim oczkiem w głowie. Mówię to jako stary lekarz, który się dzieli doświadczeniami z młodzieżą. Nasi studenci są wspaniali, lepsi od nas, jeśli chodzi o nowinki technologiczne – bez dwóch zdań. Natomiast przekaz, który musi płynąć z naszej strony, to nacisk na rzetelność, uważność w rozmowie z pacjentem.

W wystąpieniu inauguracyjnym zacytowałem Olgę Tokarczuk (którą często staram się cytować i mam nadzieję, że kiedyś zaszczyci nas swoim wykładem – to jest moim marzeniem). Nawiązałem do jej słów: „…Żeby współczuć, trzeba być samemu słabym i znać cierpienie; trzeba upaść, przewrócić się, trzeba umieć płakać…”. Z tych słów płynie dla mnie kluczowa prawda i przesłanie dla naszych studentów: żeby być dobrym człowiekiem, trzeba doświadczyć pewnych rzeczy. A żeby być dobrym lekarzem, trzeba być dobrym człowiekiem – to podkreślamy na naszym uniwersytecie nieustannie. Chcemy mówić o humanizacji medycyny, o komunikacji z chorym – żeby w młodych lekarzach była empatia, rzetelność, wnikliwość. Oczywistym jest, że dzisiaj nie ma nowoczesnej medycyny w centrum Europy bez najnowszych zdobyczy techniki, bez wprowadzania nowych technologii. To trywialna prawda. Ale to nie może przesłonić pacjenta i jego potrzeb. Dlatego przez następne 2-3 lata planujemy stworzyć Centrum Humanistyki Uniwersytetu Medycznego – po to, by rozwinąć takie kierunki, jak psychologia (szeroko rozumiana), etyka. Kolejne to prawo medyczne i komunikacja. Uważam, że w znaczący sposób wzbogaci to wizerunek uczelni, jej oddziaływanie na otoczenie i ma olbrzymi potencjał polepszenia procesu kształcenia.

Ma pan na myśli odpowiedni zasób humanistycznych narzędzi, które pozwolą skuteczniej działać lekarzowi?

‒ Tak, one się bardzo przydadzą – bez nich współczesny lekarz będzie źle funkcjonować (obserwujemy to wszyscy na co dzień). Funkcjonujemy wszyscy w takim poczuciu (zwłaszcza młodzież), że „wiemy najlepiej”. Nie, nie będziemy wiedzieć i umieć najlepiej, jeśli nie będziemy mieli pokory i wnikliwości. Musimy się siebie uczyć nawzajem.

Komunikacja to kluczowa sprawa w waszym medycznym świecie?

‒ Absolutnie tak – zarówno komunikacja z pacjentem, jak i ta zewnętrzna, ze społeczeństwem. Tu mamy do zagospodarowania kilka ważnych obszarów. Pierwszym z nich jest właśnie wspomniana odpowiednia komunikacja z pacjentem i, co warto podkreślić, z jego rodziną. Obserwuję to na co dzień w Instytucie Chorób Serca podczas porannych spotkań, które nazywamy heart team i na które zapraszamy pacjenta, rodzinę, rozmawiamy, tłumaczymy, starając się to robić w sposób zrozumiały. Czasem my, lekarze, zapominamy, jak wiele emocji, stresu utrudniającego zrozumienie, towarzyszy poważnej chorobie. Czasami te same informacje trzeba powtórzyć kilka razy. W pośpiechu umykają kluczowe sprawy. Druga rzecz, o której wciąż bardzo mało się mówi w Polsce, to fakt, że na uniwersytecie, na akademii ciąży obowiązek szerzenia, propagowania wiedzy i nauki.

Ma pan na myśli pewną hermetyczność?

‒ Raczej brak świadomości, że naszym obowiązkiem jest komunikowanie, popularyzacja tego, co robimy. Dotąd za mało o tym mówiliśmy. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce niż uniwersytet medyczny do popularyzowania wiedzy o  zdrowym życiu, zagrożeniach zdrowotnych, zanieczyszczeniu klimatu. To jest podstawa, baza. Są przecież u nas eksperci, którzy mogą tę wiedzę odpowiednio przekazywać. Dzisiaj oczekujemy komunikowania wiedzy opartej na faktach, rzetelnej i czytelnej. Otwieramy komputer i wylewa się na nas masa informacji. Ale jak je zweryfikować? Jak sprawdzić, co jest prawdą, a co – nie? Moim zdaniem musimy wyjść z przekazem dotyczącym medycyny i coś jeszcze do tego dodać. Powtórzę: do tej pory za mało o tym mówiliśmy. Dlatego w tej kadencji powołaliśmy prorektora do spraw społecznej odpowiedzialności uczelni – uważam, że to teraz kluczowa sprawa! W cywilizowanym świecie od uniwersytetu oczekuje się zdefiniowania jego odpowiedzialności za coś. Będę powtarzać: jesteśmy najlepszą polską uczelnią medyczną w międzynarodowych rankingach od kilku lat. Tak proszę napisać, żeby to wybrzmiało! Cztery lata temu, gdy zaczynaliśmy poprzednią kadencję, obiecaliśmy, że naszym celem będzie taka edukacja studentów, żebyśmy w tych obiektywnych miarach, które obowiązują w świecie (lekarski i lekarsko-dentystyczny egzamin końcowy) utrzymywali się w pierwszej trójce w Polsce. W tym roku stomatolodzy są na pierwszym miejscu, lekarze – na trzecim, ale w grupie zdających po raz pierwszy– na drugim, a więc cały czas podium (uśmiech). Przed kilkoma dniami ogłoszono także wyniki Times Higher Education World University Rankings (THE WUR). Zostaliśmy najlepszą uczelnią w Polsce. Wyprzedziliśmy Uniwersytet Jagielloński oraz Uniwersytet Warszawski. THE WUR to jeden z najbardziej prestiżowych międzynarodowych rankingów uczelni wyższych. Zrealizowaliśmy postawione cele. Teraz myślimy szerzej. Ba, mamy obowiązek myślenia i działania w obszarze społecznej odpowiedzialności uczelni. To jest kolejny krok – jesteśmy to winni społeczeństwu. Nie zapominamy, że uczelnia jest utrzymywana z publicznych środków. Polacy muszą rozumieć, na co są ich pieniądze wydawane, co robimy, by poprawić ich życie i wtedy nie będą mieli wątpliwości, że warto je wydawać. Rozmawiałem o tym już zarówno z ministrem nauki, jak również z panem prezydentem Wrocławia Jackiem Sutrykiem i z panem marszałkiem Dolnego Śląska Pawłem Gancarzem. Zaczynamy oddziaływać na środowisko, bo kto to zrobi lepiej od nas? 

Proszę przy tej okazji powiedzieć, jak przy zaprzęganiu do leczenia nowych technologii, przekonać młodych ludzi (przyszłych lekarzy), że poza rezonansami magnetycznymi, petami i innymi badaniami (których nazw większość ludzi nawet nie jest w stanie powtórzyć), mają się nauczyć porozumiewania ze zwykłym, nietechnicznym człowiekiem?

‒ To element, na który zwracamy dużą uwagę. Pani rektor prof. Agnieszka Piwowar, mówiąc o jakości kształcenia, kładła bardzo duży nacisk na to. Czy robimy to optymalnie? Nie. Dlaczego? Bo trwa też proces wymiany tych, którzy nauczają innych. My przed wieloma laty nie byliśmy w ten sposób kształceni. Nie chcę, byśmy się dzisiaj postawili w kontrze do czegokolwiek. Ale na pewno chcemy, by ta doskonałość w nauczaniu studentów obejmowała również humanizację medycyny. Stąd koncepcja Centrum Humanistyki.

Czyli ludzkim medycznym robotom na kierowanej przez pana uczelni mówi pan „nie”?

‒ Tak. Jeśli chodzi o nowoczesne technologie, mamy w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym dostęp praktycznie do wszystkiego, co najnowocześniejsze, może poza drobnymi wyjątkami powiem nieskromnie. Ale wtedy zostaje tylko stosunkowo prosta kwestia kupienia czy wprowadzenia czegoś, co jest dostępne. Często mam mieszane uczucia, kiedy widzę, że ktoś epatuje tym, że pierwszy w Polsce zrobił coś, co wcześniej zrobiono za granicą – mam bowiem wrażenie, że trochę pokazuje nasz kompleks w stosunku do reszty świata. Bo przecież to absolutnie oczywiste, że uniwersytecka medycyna i Uniwersytecki Szpital Kliniczny są po to, by to robić. Czy to jest powód do dumy? Tak, ale to nie może być wyznacznikiem i celem samym w sobie.

Od kilku lat coraz głośniej mówi się o braku lekarzy różnych specjalności. Jak wielu może i powinna kształcić Pańska uczelnia? Co z innymi wydziałami medycznymi? Jak zabezpieczyć się przed ucieczką tych młodych ludzi na Zachód, bo kończą medycynę i pędzą w świat, gdzie czekają na nich kariera i wielkie pieniądze?

‒ Ten ostatni element jest najważniejszy, dlatego że do niedawna szkolenie lekarzy w Polsce nie było przedmiotem takiego zainteresowania jak teraz. Dobrze, że w pewnym momencie zwrócono uwagę na problem braku lekarzy. Dziś Ministerstwo Zdrowia sygnalizuje, że rozważa ograniczenie limitów na kierunkach lekarskich. Kluczowe staje się teraz przemyślenie, jak skłonić ich do pozostania w kraju i jak, co równie istotne, przekonać do wyboru także tych bardziej wymagających specjalizacji. Z tym mamy dziś poważny problem. Ważne jest, by poznać motywacje stojące za wyborami. Czy tylko pieniądze decydują? Nie sądzę, by w Polsce panowała taka katastrofa finansowa, żeby młodzi ludzie musieli wyjeżdżać. Po pierwsze więc, trzeba się zastanowić, jak ich przekonać do tego, by zostali w kraju. Po drugie, moim zdaniem jest niesłychanie istotne, o tym rozmawiałem z prezydentem Wałbrzycha Romanem Szełemejem, jak ich przekonać, by pracowali nie tylko w dużych uniwersyteckich ośrodkach, wokół dużych miast. Jak stworzyć taki system, który będzie pozwalał wykorzystać tych lekarzy, przekonać ich do deficytowych specjalizacji, zmotywować ich, by pracowali w różnych miejscach – również w mniejszych ośrodkach.

Czyli jak sprawić, żeby mądry lekarz znalazł się też w interiorze?

‒ No właśnie… Myślę, że już dzisiaj w dyskursie publicznym musi się pojawić wiele wątków dotyczących tego, co z tą dużą rzeszą nowo wykształconych lekarzy zrobić. Abstrahuję od tego, czy wszyscy będą dobrze wykształceni, bo tego nie wiemy. Staramy się, by jednak Polska Komisja Akredytacyjna miała ostateczny głos, że jest poziom, poniżej którego nie można zejść. Zakładając, że to będzie wdrożone, myślę, jak stworzyć system, w którym lekarze pracowaliby w rożnych miejscach, wybierali różne specjalizacje. jeśli nie wykorzystamy tych 3-4 lat, które są przed nami, to wykształceni ludzie nie będą widzieli możliwości kariery dla siebie i nadal będzie za mało lekarzy.

Poza myśleniem czyny idą w ruch – tak pan, jak i pańscy koledzy z innych uczelni medycznych musicie przekonać decydentów do konkretnych rozwiązań. A to nie zawsze bywa łatwe?

‒ Ma pan rację – za tym muszą iść konkretne systemowe rozwiązania, bo inaczej to się nie uda.

Pańska aluzja dotyczy wątpliwości, jakie pojawiły się w związku narodzinami nowych medycznych uczelni. Burza dotyczyła tego, jaki będzie efekt uczenia, czy nie zrobi się z tego podział na lepszych lekarzy ze starych uczelni i gorszych z nowo powstałych.

‒ Po to istnieje Polska Komisja Akredytacyjna, żeby zdecydować, gdzie studentów można kształcić bez szkody dla jakości tego kształcenia. Jest pewien poziom, poniżej którego nie wolno spaść. To jest też nieuczciwe, bo ktoś może powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, mamy ludzi, więc dlaczego fakt, że zaczynamy, ma nas deprecjonować. Jeżeli ktoś wchodzi do gry, jest dobry i efekt końcowy będzie dobry, to nie można powiedzieć, że jest gorszy. Harvard, Oxford, Cambridge i jeszcze kilka innych takich instytucji są zawsze najlepsze, dlatego że jest działający system. Trudno wejść od razu do tej elity, gdy się zaczyna od zera. Ale to w żaden sposób nie przekreśla ludzi, którzy zaczynają. Moim zdaniem nie będzie podziału na nowych i starych, tylko na dobre i złe kształcenie. Jeśli okaże się, że „stare” uczelnie źle kształcą, to nie może być sztucznie wykreowanego podziału, że my jesteśmy lepsi, bo starsi. Wierzę, że z czasem te emocje opadną i kształcenie lekarzy, również w tych nowych szkołach, będzie dobre, a Polska Komisja Akredytacyjna będzie to stale weryfikować. Efekty najlepiej widać będzie po poziomie absolwentów.

Jest jeszcze inny poważny problem – brak pielęgniarek. Lekarz rodzinny bez pielęgniarki nie jest w stanie zrobić wielu rzeczy, podobnie lekarz specjalista, np. chirurg. Coraz częściej słychać, że nie można działać efektywnie, bo brakuje pielęgniarek i pielęgniarzy. Szefowa Dolnośląskiej Izby Pielęgniarek powiedziała mi niedawno, że o ile u nas brakuje tego personelu i dobrze by było, żeby Uniwersytet Medyczny jeszcze więcej kształcił, o tyle na wschodzie Polski jest za dużo pielęgniarek.

‒ Na wrocławskim Uniwersytecie Medycznym mniej więcej pół roku temu doszliśmy do wniosku, że niezbędne jest wyodrębnienie Wydziału Pielęgniarstwa i Położnictwa, którym kieruje pani profesor Izabella Uchmanowicz, nadanie temu wydziałowi jeszcze większej rangi, skoncentrowanie się tylko na tym. Chodzi nie tylko o kształcenie przeddyplomowe, ale również to podyplomowe. Takie systemy, jak angielski czy skandynawski opierają się w olbrzymiej części na wykształconych, wyedukowanych pielęgniarkach, które odciążają lekarzy, współpracują z nimi i wykonują olbrzymią część wysoce kompetentnej pracy. Uniwersytet stwarza nie tylko możliwość przygotowania zawodowego, ale też rozwoju naukowego dla tej grupy zawodowej. Obserwuję efekty w ramach europejskich struktur choćby w zakresie niewydolności serca. Takich możliwości kilka, kilkanaście lat temu nie było. Ten zawód się zmienił. Nie mam co do tego wątpliwości. Stąd  zamysł stworzenia osobnego Wydziału Pielęgniarstwa i Położnictwa.

Rozmawiamy o studiach medycznych na pańskiej uczelni w najbliższym roku akademickim. Poza humanizacją jeszcze kilka innych rzeczy będzie niezbędnych do tego, byśmy mieli dobrych, empatycznych lekarzy i w ogóle medyków.

‒ Uniwersytet Medyczny to ponad 6,5 tysiąca studentów. Oczywiście flagowy jest kierunek lekarski. Mamy nowego dziekana, profesora Roberta Zymlińskiego, który pokieruje przez kolejne lata Wydziałem Lekarskim. Ma cały szereg pomysłów na to, jak to robić nowocześnie i skutecznie. W naturalny sposób obejmują one nowe technologie – w tym sztuczną i rozszerzoną rzeczywistość, wykorzystanie sztucznej inteligencji. Przygotowujemy budynek modułowy specjalnie po to, by przenieść tam wielu studentów, którzy na co dzień wchodzą do szpitala. Zajęcia kliniczne uzupełniamy symulacjami i współpracą interprofesjonalną.

Powołaliśmy też do życia Wydział Fizjoterapii. To odpowiedź na rosnące potrzeby społeczne – niezdrowy, siedzący tryb życia, starzejące się społeczeństwo, obarczone wieloma chorobami współistniejącymi – to jedna strona tego medalu. Z drugiej są ludzie, którym się coś stało, w tym osoby aktywnie uprawiające sport, które chcą wrócić do pełnej sprawności, zdrowo żyć. A kto lepiej nauczy fizjoterapii niż my?

Mieliśmy już Wydział Nauk o Zdrowiu, ale on był takim miejscem do wszystkiego. Dzisiaj musi iść w inną stronę – public health na światowym poziomie. Poza Polską jest dużo bardziej cenione.

Na pewno będziemy kształcili kadry w obszarze nauk o zdrowiu. Ostatnio miałem okazję w czasie zjazdu kardiologicznego rozmawiać z panią profesor Małgorzatą Gałązką-Sobotką z Uczelni Łazarskiego. Mówiliśmy o tym, że powstają w tej chwili tzw. sieci onkologiczne i kardiologiczne. Większość obowiązków, żeby to dobrze funkcjonowało z punktu widzenia pacjenta, przejmą tzw. koordynatorzy. To znów będzie personal touch, czyli osobiste podejście do pacjenta, a więc wchodzę do szpitala i nie jestem zagubiony w tym wszystkim, tylko koordynator prowadzi mnie po systemie. Na onkologii już to robimy, ale chcemy to także wdrażać w innych dziedzinach. Będzie potrzeba kadr medycznych, które mają być wykształcone na uniwersytecie i być zaangażowane w tę zmianę.

Otwieramy się także na nowe – planujemy utworzyć kierunek sztucznej inteligencji w medycynie z Uniwersytetem Wrocławskim. Rozmawiałem już z jego rektorem, profesorem Robertem Olkiewiczem. Od dawna przygotowujemy program i od nowego roku akademickiego startujemy.

A co z Uniwersyteckim Szpitalem Klinicznym? Czasem można odnieść wrażenie, że on działa poza waszą uczelnią…

‒ Nic z tych rzeczy – uczelnia medyczna to również szpital. USK nie jest i nie będzie osobnym bytem! RozwijaMY i uczelnię, i szpital – utworzyliśmy duże struktury, mówię choćby o internie, neurologii czy chirurgii, które usprawnić mają nie tylko leczenie, to ważne dla pacjentów, ale także działania ważne dla uczelni, jak kształcenie i nauka. Naszą największą przewagą jest medycyna kliniczna, zmierzająca w stronę medycyny translacyjnej. Co to znaczy w praktyce? Ścisłą współpracę pomiędzy jednostkami teoretycznymi i klinicznym, które mają możliwość zastosowania w praktyce opracowane w laboratoriach rozwiązania. Ten proces zaczęliśmy już blisko 10 lat temu od powstania Biobanku. Niedawno byłem uczestnikiem dyskusji, podczas której młody profesor powiedział, że w Polsce nie ma biobanku i że jego instytucja to wreszcie zrobi. Uświadomiłem mu, że my mamy pół miliona próbek, akredytację europejską i robimy to od 8 lat… (uśmiech). Do Biobanku dodaliśmy w poprzednim roku Regionalne Centrum Medycyny Cyfrowej. Odpowiednie przygotowanie, gromadzenie i udostępnianie danych to jedno z najważniejszych wyzwań polskiej nauki. Wszystkie dane medyczne, które zbieramy od chorych, muszą być centralizowane, generalizowane, bo inaczej nie ma z nich żadnego pożytku. I wreszcie w minionym roku zainwestowaliśmy ponad 20 milionów złotych w powstanie Centrum Badań Omicznych. Będzie to fundament Centrum Medycyny Personalizowanej, o którym teraz myślimy.

Co to takiego – wyjaśni pan?

‒ Omika polega na tym, że w oparciu o materiał biologiczny charakteryzuje się pewne procesy, szlaki metaboliczne, które mogą stać się celem terapii, a to daje możliwość personalizowania leczenia. Nie ma leku, który jednakowo działa na wszystkich. Teraz w oparciu o istniejące Centrum Badań Omicznych, zakład genetyki, potencjał laboratoryjny Wydziału Farmacji i to, czym już dysponujemy, powołujemy do życia hub medycyny personalizowanej. Co ważne, uważam, że nie powinien on być prowadzony przez lekarza-klinicystę. W Polsce istnieje od kilku lat ścieżka namawiania do powrotu polskich naukowców, którzy wykształcili się poza granicami kraju. Są rządowe pieniądze na wspieranie ich powrotów. Trudno lekarza, który zarabia milion czy dwa miliony w USA, przekonać do powrotu. Ale, jak sadzę, można przekonać biotechnologów, genetyków, którzy mają 35-40 lat i kilkanaście lat pracują w najlepszych ośrodkach naukowych świata. Podam przykład: współpracujemy w Instytucie Chorób Serca z wybitną angielską badaczką, biologiem molekularnym z Oxfordu. Kiedy tu przyjechała, rozmawialiśmy m.in. na ten temat i wtedy zrozumiałem, że przyda nam się najbardziej doświadczenie nie praktykującego lekarza, ale kogoś, kto jest np. biologiem molekularnym, biotechnologiem i ściśle współpracuje z lekarzami. Zaczęliśmy już poszukiwania takich wybitnych młodych osób, które ściągniemy do nas, a następnie utworzymy Centrum Medycyny Personalizowanej.

Bardzo mocno akcentujecie państwo, że w tym roku uczelnia kończy 75 lat. Czy coś specjalnego szykujecie z tej okazji dla pacjentów i dla siebie?

‒ Na 75-lecie chcemy ogłosić powstanie wspomnianego już Centrum Medycyny Personalizowanej, żeby ono przybrało konkretny, kliniczny wymiar. Tego się nie uda zrobić w całości już na jubileusz, ale zaczniemy działania.

Kolejny przygotowywany od pewnego czasu projekt, w ramach odpowiedzialności społecznej uniwersytetu, o której wspominałem na początku rozmowy, to Centrum Popularyzacji Odkryć w Medycynie. Chcemy przekonać prezydenta Wrocławia, marszałka Dolnego Śląska, ministra nauki i innych do tego, żeby nam dali „parę złotych” – w sumie powiedzmy 150-200 milionów po to, żeby takie centrum powstało na starym kampusie przy Skłodowskiej-Curie. We Wrocławiu mamy wspaniały przykład tego, że można popularyzować wiedzę – to Hydropolis, ważny punkt na mapie turystyczno-edukacyjnej. Mając te wszystkie możliwości, o których już mówiłem, oraz stary kampus, możemy stworzyć fantastyczne centrum popularyzacji historii medycyny, anatomii, medycyny sądowej – mamy tu wszystko, co powstawało w tej części Europy. Do tego dodalibyśmy multimedia: genom, genetyka, medycyna personalizowana. Jedna z koleżanek powiedziała mi, że jej syn w szkole nie ma gdzie pójść na taką lekcję, bo we Wrocławiu nie ma takiego miejsca. My takim pomysłem przyciągniemy nie tylko ludzi z Wrocławia, ale i z całej Polski. Proszę zobaczyć, jak wiele osób odwiedza Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Nie wyobrażam sobie, żeby na taki cel, jak nasz, nie było pieniędzy…

Rok 75-lecia UMW to doskonała okazja, żeby wspomnieć o projektach klinicznych. Nie powiedziałem jeszcze o onkologii uniwersyteckiej. Myślę, że to jest temat, który kiedyś był niepotrzebnie podszyty emocjami. Od dawna powtarzamy, że uniwersytecka medycyna nie może się rozwijać bez onkologii, ale nie w kontrze do innych ośrodków. My nie planujemy zastąpienia Dolnośląskiego Centrum Onkologii – oni są bardzo potrzebni, bo muszą zapewnić i zapewniają opiekę całemu regionowi. My w tym czasie będziemy zapewniać kompleksową terapię i leczenie pacjentom onkologicznym naszego szpitala – to będzie uzupełnienie, współpraca. Mówiłem wcześniej o medycynie personalizowanej – dzisiaj to w onkologii standard. Jeżeli pan jedzie do jakiegoś ośrodka typu MD Anderson Cancer Centre, Memorial Sloane Kettering Cancer Centre (MSKCC) w Nowym Jorku, czy choćby wybudowane w Lizbonie centrum onkologicznego, to widać, jak powinna dziś wyglądać nowoczesna onkologia. Wiele tych rozwiązań i możliwości jest w Polsce dostępnych i trzeba to konsekwentnie wprowadzić – oczywiście w kilkuletniej perspektywie.

Jest to jedna z tych rzeczy, które muszą nabrać mocy?

‒ Tak – to zamierzenia, które ogłosimy na święcie 75-lecia. Pytanie tylko o miejsce, w którym to ogłosimy – czy wynająć na te uroczystości Operę Wrocławską, czy Narodowe Forum Muzyki? Kocham dobry styl i zastanawiam się, gdzie to się powinno odbyć (uśmiech).

Mówi pan o edukacji medycznej. Ich wielkimi orędownikami na Dolnym Śląsku są m.in. pan profesor Andrzej Gładysz i pan doktor Radosław Tarkowski. Ich zdaniem o trudnych, medycznych sprawach trzeba mówić prosto i zrozumiale. 

‒ Tak, to jest kwintesencja tego, co robię i o czym mówię, a więc: odpowiedzialność społeczna uczelni i popularyzacja nauki.

Jak rozumiem, stawia pan to na równi z nowoczesnymi technologiami? 

‒ Absolutnie! Bez tego reszta działań nie ma sensu.

 

Fot. na str. gł. z archiwum UMW

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?