Ponad 120 ton pomocy humanitarnej, lekarze i ratownicy medyczni, którzy udzielili pomocy ponad tysiącowi osób poszkodowanych przez powódź w okolicach Stronia Śląskiego. Wszystko w ramach wolontariatu. Tak działała grupa, którą zorganizował Szymon Borodziuk, właściciel firmy SIM-MED z Wejherowa, emerytowany strażak, czynny ratownik medyczny. Rozmawiał z nim Maciej Sas.
Medycy z okolic Wejherowa przez wiele dni pomagali powodzianom z Kotliny Kłodzkiej
Ponad 120 ton pomocy humanitarnej, lekarze i ratownicy medyczni, którzy udzielili pomocy ponad tysiącowi osób poszkodowanych przez powódź w okolicach Stronia Śląskiego. Wszystko w ramach wolontariatu. Tak działała grupa, którą zorganizował Szymon Borodziuk, właściciel firmy SIM-MED z Wejherowa, emerytowany strażak, czynny ratownik medyczny. Rozmawiał z nim Maciej Sas.
Maciej Sas: Był pan mózgiem dużej grupy, która ruszyła na Ziemię Kłodzką, by udzielać pomocy medycznej ludziom poszkodowanym przez powódź. Działaliście błyskawicznie. Decyzja musiała więc zapaść szybko.
Szymon Borodziuk: Myśl o pomocy powodzianom narodziła się już w niedzielę 15 września około godzinie 16.00. Na naszych social mediach umieściliśmy informację o zbiórce darów dla powodzian z okolic Kłodzka. Dary zbieraliśmy u siebie, w okolicach Wejherowa i Bolszewa. Do poniedziałkowego poranka nasz post miał już prawie dwa tysiące udostępnień! Liczyliśmy na to, że w ramach pomocy humanitarnej uda nam się zebrać rzeczy, które wypełnią jednego, a może dwa busy. Pierwszy samochód z prawie 7 tonami darów wyjechał już w poniedziałek, czyli niecałe 24 godziny po ogłoszenia zbiórki. Przez dwa tygodnie wysłaliśmy w sumie ponad 120 ton darów do Stronia Śląskiego, Trzebieszowic i innych mniejszych miejscowości w tej okolicy, do których bardzo było trudno dotrzeć.
To pomoc rzeczowa, ale szybko wyekwipował pan też grupę medyczną, która ruszyła na pomoc powodzianom.
‒ Wszystko zaczęło się od tej komponenty humanitarnej – w czasie wizyt naszych ratowników medycznych w Stroniu i okolicach pojawiła się informacja, że tam potrzebna jest specjalistyczna pomoc, bo tamtejsze przychodnie są uszkodzone i nie działają, a ludziom potrzeba pomocy medycznej. Szybko podjęliśmy decyzję o uruchomieniu mobilnego ambulatorium. Dysponuje takim jedna z firm z terenu Wejherowa, której jesteśmy partnerami – to specjalnie przystosowana naczepa do ciągnika siodłowego. Od razu skontaktowaliśmy się ze sztabem zarządzania kryzysowego w Stroniu Śląskim, pojechaliśmy tam, ustawiliśmy się w miejscu, które nam wyznaczono i z marszu zaczęliśmy pomagać ludziom.
Jak liczna grupa tam działała i jakiej pomocy udzielaliście?
‒ W pierwszym rzucie pojechali z nami ratownicy z Ochotniczej Straży Pożarnej w Bolszewie. Grupa liczyła 10 osób (ratownicy medyczni i lekarze). Mieliśmy ze sobą quada i samochód terenowy – nimi dostarczaliśmy niezbędne rzeczy do miejscowości, które były odcięte od świata, jak np. Stary Gierałtów. Docieraliśmy tam z lekami, opatrunkami i z pomocą humanitarną. W połowie tygodnia grupa zmniejszyła się do 6 osób. Dojeżdżali do nas też lekarze z Kłodzka, z przychodni Salus, którzy nas bardzo wspierali. To sprawne działanie było możliwe dzięki współpracy w ramach Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Prywatnych, którego jesteśmy członkiem. Po prostu dzwoniliśmy do innych kolegów, mówiliśmy co i gdzie jest pilnie potrzebne. Członkowie OSSP przekazali bardzo dużo darów medycznych, które przekazaliśmy bezpośrednio do ZOL-u na Morawce w Stroniu oraz do przychodni Medicus. W ten sposób wspieraliśmy ich, by mogli uruchomić bieżącą działalność i też udzielać pomocy. Na miejscu przez nasze polowe ambulatorium przewinęło około tysiąca osób: głównie opatrywaliśmy otarcia i rany po skaleczeniach oraz szczepiliśmy ludzi przeciw tężcowi.
To szczególnie ważne po kontakcie z wodą powodziową, w której było wszystko, co groźne dla zdrowia…
‒ Tak, nawet mała rana po kontakcie z tą wodą mogła oznaczać fatalne konsekwencje. Opatrywaliśmy m.in. wielu żołnierzy WOT, strażaków i policjantów. Nie zamykaliśmy drzwi przed nikim. Podkreślę jeszcze raz znaczenie szczepień przeciw tężcowi – robiliśmy je z lekarzami z Medicusa i po konsultacji z powiatową oraz wojewódzką stacją sanitarno-epidemiologiczną. Ta profilaktyka na miejscu była bardzo ważna, a współpraca z lokalnym podmiotem, który wstawał na nogi, czyli Medicusem była naprawdę wzorcowa.
Jak długo działaliście w Kotlinie Kłodzkiej?
‒ Byliśmy tam prawie 9 dni, jeśli chodzi o komponentę medyczną. Jeżeli natomiast mówimy o pomocy humanitarnej, nadal wspieramy ośrodki medyczne na miejscu i osoby prywatne, bo cały czas spływają do nas dary od mieszkańców Pomorza.
Ludzie tam, na miejscu z dużą radością i szacunkiem na Was patrzyli.
‒ To, co tam zastaliśmy, to straszna katastrofa. Byliśmy zszokowani tym, jak wyglądało po przejściu fali powodziowej Stronie Śląskie i inne okoliczne miejscowości. Ludzie, którzy do nas przychodzili, pytali zwykle: „A wy skąd jesteście”. Odpowiadałem, że z Wejherowa. „Ale jak z Wejherowa? Sami tu przyjechaliście, czy to jakaś pomoc rządowa?”. Mówiłem, że to jest prywatna inicjatywa, że przyjechaliśmy, by im pomóc. Wszyscy nam bardzo dziękowali. Co ważne, żaden z naszych lekarzy i ratowników nie wziął ani złotówki za to, że tam był przez tak długi czas. To był wolontariat w czystej postaci.
Przeżyłem tam kilka bardzo wzruszających momentów. Któregoś dnia przyszła do nas para starszych ludzi. Pan miał bardzo poranione nogi. Oboje zostali zaszczepieni przeciw tężcowi. Staraliśmy się też z nimi rozmawiać, żeby mogli choć trochę rozładować te swoje trudne emocje. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę o tym, co ich spotkało, co teraz zamierzają robić, bo stracili dom. Wreszcie starsza pani zapytała, skąd jesteśmy. Powiedziałem, że z Wejherowa i że przyjechaliśmy im pomóc z potrzeby serca. Wspomniała, że kiedyś bywała tam razem z mężem. Potem mnie po prostu… przytuliła i powiedziała: „Dziękuję!”. Sposób przekazania tego był niesamowity, warty każdych pieniędzy, każdego wkładu pracy! Żebyśmy mieli pomóc tam choćby tej jednej parze starszych ludzi, za takie jedno szczere „dziękuję” warto tam było przyjechać!
Pominąwszy aspekty humanitarne, ludzkie, to chyba z punktu widzenia, zawodowego, medycznego dla państwa będą to cenne doświadczenia?
‒ Przez lata byłem funkcjonariuszem Państwowej Straży Pożarnej. Teraz jestem na emeryturze. Kończyłem studia z zarządzania kryzysowego, więc postępowanie służb mundurowych w ramach takich katastrof jest mi bardzo dobrze znane i bliskie. Organizacyjnie, logistycznie czułem się jak ryba w wodzie – wiedziałem, czego oczekiwać od służb na miejscu, gdzie być, żeby innym nie przeszkadzać. Nie jechaliśmy tam, jak to się mówi, „na pałę”. Najpierw był kontakt z ludźmi od zarządzania kryzysowego w Stroniu, potwierdzenie, czym dysponujemy, jakie mamy możliwości działania, gdzie możemy się rozstawić. Moja wcześniejsza praca zawodowa bardzo mi pomogła w tym, żeby ten cały proces miał ręce i nogi. Uważam, że udało nam się działać z głową. Zakończyliśmy działanie medyczne nie na zasadzie: „No, dobra, zwijamy się, jedziemy, koniec”. Skontaktowaliśmy się ze sztabem kryzysowym, zapytaliśmy, czy jesteśmy jeszcze potrzebni. Kiedy usłyszeliśmy, że nie, mogliśmy wracać do domu.
Minął już miesiąc od tego zdarzenia, ale normalności długo tam nie wróci.
Fot. z archiwum Sz.B.