Czas karnawału wydaje się być teraz odległy od nas niczym Ameryka od Europy w czasach przedkolumbijskich. W tym roku Wielki Post jest dla nas wszystkich postem w ścisłym znaczeniu tego słowa – wstrzemięźliwość od zgromadzeń jest jak najbardziej uzasadniona, imprezy wszelkie odwołano. Tylko umiarkowania w jedzeniu i piciu ciężko szukać, patrząc po półkach sklepowych. Przez mgłę przypominam sobie rozmowę, którą wtedy odbyłem. Pamiętam, że dzieliłem się moimi spostrzeżeniami na temat czasu pracy, że chwalę sobie te pół równoważnika etatu, który akurat wypełniałem. Teraz widzę, że trochę przedwcześnie…
Najwyższa pora na panikę *
Mój ostatni tydzień był, pod względem zawodowym, dość monotonny. Zaczynałem pracę o godz. 10.00, kończyłem, gdy zamykano budynek, ok. godz. 20.00. Od razu chcę uciąć spekulacje – mam możliwość unikania bezpośredniego kontaktu z pacjentami, pracuję w jednej z placówek pewnej ogólnopolskiej sieci dość luźno powiązanej z Narodowym Funduszem Zdrowia. Pacjentów przyjętych przeze mnie na miejscu w gabinecie mogę więc policzyć na palcach jednej ręki.
Czas upływał mi na wykonywaniu dziesiątek telefonów do pacjentów. Rozmowy z nimi urozmaicałem sobie oczekiwaniem na połączenie z Powiatową Stacją Sanitarno-Epidemiologiczną we Wrocławiu – w ostatnim czasie skuteczność podobna jak dodzwonienie się do audiotele. Wyprodukowałem olbrzymią ilość makulatury – wreszcie nauczyłem się, jak wypełniać druk ZLK-1. Nie jest to wcale trudne, a może się jednak okazać przydatne w czasie następnej epidemii grypy, na którą zachorowalność, wbrew pozorom wcale nie spadła. Zajęcia z przysposobienia obronnego także nie poszły na marne – teraz miałem świetną okazję do powtórki – zieleń kombinezonu podobno podkreśla mój kolor oczu. Za drugim podejściem udało mi się założyć go i zdjąć zgodnie ze sztuką.
Chciałbym wrócić do poruszonego wątku telefonicznego – jestem pełen podziwu i współczucia dla pracowników sanepidu. Przy tak dużym niedoborze kadr, tak głębokim niedofinansowaniu – wbrew wszelkim niedogodnościom – stawiają czoła nieprzebranym rzeszom ludzi, którzy próbują się dodzwonić do stacji.
W poniedziałek, 16 marca, przyjmowałem objawowego pacjenta, transportem sanitarnym wysłałem go do szpitala zakaźnego. W środę 18 marca dodzwoniłem się po kilku godzinach prób i dowiedziałem się, że wyniku nie ma i mam dzwonić przed godz. 15.00 lub następnego dnia rano. Jako że środa także do najlżejszych nie należała, kwadrans po piętnastej przypomniałem sobie, dokąd miałem zadzwonić. Przyszedł czwartek – wszyscy w placówce siedzą na szpilkach, którymi co i rusz mnie dźgają, ponieważ nikomu nie uśmiecha się zbyt długie życie w niepewności. Godzinka na słuchawce i wreszcie uprzejmy głos informuje mnie, że mam dzwonić po południu lub rano następnego dnia, ponieważ wyniku nie ma (ani pozytywnego, ani negatywnego). W głowie huczało mi od słów powszechnie uznawanych za obraźliwe i niecenzuralne, jednak, pamiętając o tym, że nie jestem jadowity, w porę ugryzłem się w język. Coraz bardziej bolały szpilki wbijane przez dyrektora placówki i innych pracowników mających kontakt z pacjentem.
W piątek wpadł mi do głowy pomysł, by za pomocą pewnego popularnego portalu społecznościowego poprosić o pomoc lekarzy pracujących w jednoimiennym szpitalu zakaźnym. Uzyskałem numer telefonu, zadzwoniłem – połączenie – pacjent dotarł, nawet miał wykonany test! Więcej informacji lekarz dyżurny podać nie mógł. W pełni to dla mnie zrozumiałe, bo podyktowane ochroną danych osobowych (co mocno popieram). Czas na ponowny kontakt ze stacją – tym razem miałem jedynie czternaście nieudanych połączeń, piętnaste było tym szczęśliwym. Uchwyciłem się go niczym tonący brzytwy, anestezjolog ostatniej rurki, czy internista na piątkowym dyżurze ostatniego Foley’a na oddziale. Po wyjątkowo krótkim oczekiwaniu uprzejmy, ale już dość mocno zmęczony, głos poinformował mnie, że wyniku nadal brak. Konsultacja z kilkoma osobami w pobliżu także nas do wyniku nie zbliżyła. Po bez mała dwóch kwadransach umówiłem się z uprzejmym głosem, że oddzwoni do mnie do końca dnia roboczego, jeśli wynik okaże się być pozytywnym. Pacjent był szybszy – po godz. 13.00 mogłem uspokoić moich współpracowników negatywnym wynikiem, o którym zostałem poinformowany właśnie przez pacjenta. Szpilki znów wylądowały w poduszce, a ja jestem bezpieczny (średnio przepadam za tego typu przedmiotami, lubię czasem coś zeszyć, ale bez pomocy imadła niemal zawsze się zakłuwam).
Długo zwlekałem z rozpoczęciem pracy w podmiocie prywatnym. Zawsze miałem z tyłu głowy myśl, że przecież, jeśli coś jest finansowane ze środków publicznych nie może być gorsze niż z prywatnych. Cóż, dość szybko zorientowałem się, że jednak sektor zdrowotny jest w całości tragicznie niedofinansowany, nie tylko jeśli chodzi o sanepid. Gdy znalazłem się „na wysuniętej placówce” nie miałem specjalnego kłopotu ze zlecaniem najbardziej fantazyjnych badań, które w tabelkach podręcznika profesora Szczeklika były umieszczone drobnym maczkiem gdzieś na dole strony. Nie miałem problemu z kombinezonem i goglami, ba! Nawet maskę z filtrem odpowiednim dostałem. Co, niestety, nie jest praktyką powszechną. Istnieją szpitale na Dolnym Śląsku, które nie mają opracowanych procedur na wypadek epidemii, o środkach ochrony osobistej już nie wspominając. Dyrekcja dzielnie wszystkim niemal zarządza, okopawszy się uprzednio w domach w ramach home office. Coraz więcej pacjentów zgłasza się z powodu F43.2, nie mówiąc już o F41. Stąd już prosta droga do paniki – zarówno u pacjentów, jak i pracowników, a komfort pracownika przekłada się wprost proporcjonalnie na komfort dyrektora. Czego część dyrektorów zdaje się nadal nie zauważać.
Cytując za profesorem Adamem Bilikiewiczem: „Lęk – to nastrój, w którym dominuje odczucie silnego zagrożenia lub zatrważającej zmiany wywodzącej się z nieznanego, nierealnego źródła. W przypadku, gdy źródło zagrożenia lub zmiany jest znane, używane jest raczej określenie – strach, obawa – gdy zagrożenie jest dopiero przewidywane, trwoga, gdy zachodząca zmiana jest trwała, a panika, gdy jest ona nagła” (Bilikiewicz A., Psychiatria, Podręcznik dla studentów, Warszawa 2006; s. 83). Obecna sytuacja epidemiologiczna dotyka większości ludzi zamieszkujących naszą planetę, bezpośrednio wpływa na życie codzienne. Przewlekły stres upośledza mechanizmy adaptacyjne człowieka, pogarsza się jego funkcjonowanie w społeczeństwie, niektórzy porzucają dotychczasowe role. Rozluźnieniu ulegają także więzi międzyludzkie (tamże; strony 426-427). Z półek aptecznych znika w zatrważającym tempie Arechin, na resztki Plaquenilu państwo założyło blokadę.
Zacząłem się niedawno zastanawiać, jak świat będzie wyglądał po epidemii. Czy ludzie będą milsi? Czy przyjaźnie pozostaną niezachwiane? Jak będziemy postrzegani przez współobywateli? Czy współpraca wewnątrz środowiska się poprawi? Stropiłem się okrutnie, ponieważ do żadnych optymistycznych wniosków nie doszedłem – ludzie zapomną, a ci, którzy będą pamiętać, stwierdzą, że to nasz psi obowiązek i o czym my w ogóle mówimy. Przypominanie protestów sprzed dwóch lat i postulatów, o które walczyliśmy, są teraz czczym gadaniem, grochem rzucanym o ścianę – dopiero wizja Chin, a teraz nieodległych Włoch zmusiła rządzących do przesunięcia funduszy do systemu ochrony zdrowia. Pociesza mnie tylko myśl, że fałszywi przyjaciele znikną, a te prawdziwie silne relacje tylko się wzmocnią.
A ile to wszystko będzie jeszcze trwać…? Tego chyba nawet najstarsi górale nie są w stanie przewidzieć.
Marcin Lewicki
* Tytuł felietonu został zaczerpnięty z filmu animowanego Toy Story.