Skrót artykułu Strzałka

Tramwaj imienia Hanny i Ludwika Hirszfeldów, który od niedawna przemierza Wrocław, przypomina pasażerom tę niezwykłą profesorską parę. Oboje byli postaciami nieprzeciętnymi – dokonywali ważnych, często nieoczywistych wyborów, dbali o współpracowników, współtworzyli zręby nowoczesnej polskiej medycyny. Kim byli, w jaki sposób i dlaczego trafili po wojnie do Wrocławia? O tym mówi prof. dr hab. Urszula Glensk, kierowniczka Zakładu Form Literackich i Dokumentalnych na Uniwersytecie Wrocławskim, autorka książki „Hirszfeldowie. Zrozumieć krew”. Rozmawia z nią Maciej Sas.

Hirszfeldowie – para, która się wspierała i inspirowała

prof. dr hab. Urszula Glensk
badaczka literatury dokumentalnej, laureatka nagrody naukowej Prezesa Rady Ministrów. Autorka m.in. monografii „Historia słabych. Reportaż i życie w Dwudziestoleciu (1918–1939)”, za którą otrzymała Nagrodę Historyczną „Polityki”, oraz „Hirszfeldowie. Zrozumieć krew”, nominowanej do Nagrody Literackiej Nike, a także wyróżnionej Nagrodą Młodzieżowych Klubów Historycznych im. Kazimierza Moczarskiego i Nagrodą Specjalną Leopoldina. Współpracuje z „Notatnikiem Teatralnym”. Założyła Fundację „No Border” niosącą pomoc uchodźcom na granicy polsko-białoruskiej. Jej artykuły o katastrofie humanitarnej na Podlasiu ukazywały się m.in. w „The Guardian” i „The Observer”. Najnowsza książka „Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej”, Wydawnictwo Czarne 2024.

Tramwaj imienia Hanny i Ludwika Hirszfeldów, który od niedawna przemierza Wrocław, przypomina pasażerom tę niezwykłą profesorską parę. Oboje byli postaciami nieprzeciętnymi – dokonywali ważnych, często nieoczywistych wyborów, dbali o współpracowników, współtworzyli zręby nowoczesnej polskiej medycyny. Kim byli, w jaki sposób i dlaczego trafili po wojnie do Wrocławia? O tym mówi prof. dr hab. Urszula Glensk, kierowniczka Zakładu Form Literackich i Dokumentalnych na Uniwersytecie Wrocławskim, autorka książki „Hirszfeldowie. Zrozumieć krew”. Rozmawia z nią Maciej Sas. 

Maciej Sas: O Ludwiku i Hannie Hirszfeldach wie pani chyba najwięcej poza nimi samymi. Czy, pani zdaniem, to byli najwybitniejsi polscy naukowcy, jeżeli chodziło o medycynę?

Urszula Glensk: Tego rodzaju porównania są dziś niemożliwe. Pewne jest jednak, że w ich środowisku było wielu wybitnych lekarzy i naukowców. Kiedy próbowałam poznać ludzi wokół Hirszfeldów, znajdowałam zupełnie niezwykłych lekarzy całkowicie i bezwarunkowo oddanych swojemu zawodowi. To byli pionierzy nowoczesnej medycyny, dzisiaj są niemal zupełnie zapomniani. Jedną z takich lekarek, Marię Wierzbowską-Prokopowicz, przypomina ostatnio w swoich pracach Maria Kolankiewicz. Wierzbowska była bliską przyjaciółką Hanny Hirszfeldowej. Przed wojną angażowały się w szpitalu pediatrycznym w szczepienie dzieci przeciw gruźlicy szczepionką BCG, zalewie kilka lat po jej wprowadzeniu w Paryżu. W czasie wojny Wierzbowska ukrywała Hirszfeldową. Po wojnie Hanna ściągnęła ją do Wrocławia. Leczyły innych i wspomagały się nawzajem.

Niezwykle interesujące są też badaczki, które pracowały w laboratoriach z Hirszfeldem – wybitna bakteriolożka Róża Amzel, która pisała razem z nim „Immunologię ogólną”, Helena Sparrow, która w czasie badań nad szczepionką przeciw durowi sama zaszczepiła się eksperymentalnym preparatem i ledwo przeżyła ten brawurowy eksperyment. Albo Wanda Halber szukająca w latach 30. wirusowej etiologii raka, sama zmarła jako młoda kobieta na chorobę nowotworową.

Takich ludzi było wokół więcej, jak rozumiem?

‒ W otoczeniu Hirszfeldów było naprawdę wiele niezwykłych osób. Czasem trafiałam na ich niepublikowane wspomnienia. Pokazywały mi, jakie mieli zamierzenia, misje, jacy byli sprawczy. Podobnie jak Hirszfeldowie i oni publikowali różne teksty, ale o ich dokonaniach nikt już dziś nie pamięta. Hanna Hirszfeldowa też byłaby zupełnie zapomniana, gdyby nie to, że została przypomniana dzięki swojemu mężowi. Proszę pomyśleć, że we Wrocławiu akurat dużo się wie o Hirszfeldzie, ponieważ mamy plac Hirszfelda w ważnym miejscu miasta – dlatego każdy zna przynajmniej ulicę i nazwisko jej patrona. A to staje się punktem wyjścia, by zapamiętać informację, że to był profesor medycyny albo naukowiec, albo odkrywca zasady dziedziczności grup krwi. Właśnie dzięki tej nazwie zainteresowałam się Ludwikiem Hirszfeldem i chciałam pisać jego biografię, licząc na to, że we Wrocławiu żyją jeszcze ludzie, którzy opowiedzą mi o nim, którzy go pamiętają. I tak też się stało. Kiedy trafiłam do 90-letniej Joanny Belin mieszkającej w Londynie, ta starsza dystyngowana pani uświadomiła mi, że Ludwik Hirszfeld nie był sam w swoich zamierzeniach naukowych, że towarzyszyła mu żona Hanna, że ona także była profesorką medycyny, również studiowała na najlepszych uniwersytetach europejskich, znała siedem języków, wspomagała „Lutka” w pracy, że na początku kariery mogli żyć dzięki pieniądzom Chaima Belina, ojczyma Hanny. Zresztą swoje pierwsze ważne badanie naukowe Hirszfeldowie przeprowadzali wspólnie podczas I wojny światowej. Polegało ono na tym, by rozpoznać, jakie grupy krwi ma wielotysięczna i wieloetniczna armia Orient, stacjonująca koło Salonik. Robili badania porównawcze: pobierali krew od żołnierzy, którzy podobno przy tej okazji mdleli, określali grupę krwi i porównywali ją z grupą etniczną. Te badania same w sobie niewiele wnosiły, bo różnice w rozłożeniu proporcji grupowych były niewielkie i nie miały większego znaczenia. Jednak Hirszfeld stworzył całą teorię seroantropologii. Natomiast badaniom laboratoryjnym więcej czasu poświęcała Hanna Hirszfeldowa. Ich rezultat to obszerny artykuł, który opublikowali w piśmie „Lancet”. Hanna Hirszfeldowa była jedną z pierwszych autorek publikujących w „Lancecie”, pierwszą, która pochodziła z naszej części Europy. Zresztą podpisana jest tam jako badaczka laboratorium serbskiego.

Warto dodać jeszcze jedno: cała grupa lekarzy, badaczy, społeczników skupionych wokół Hirszfeldów (bo oni najczęściej łączyli te aktywności), prowadziła badania naukowe – pracowali jako klinicyści, ale byli również zaangażowani społecznie.

Ma pani na myśli okres wrocławski w życiu Hirszfeldów?

‒ Też, ale po wojnie sytuacja polityczna zmroziła ich aktywność społeczną. W dwudziestoleciu międzywojennym mogli więcej. Próbowali działać nawet w czasie wojny. Na przykład grupa lekarzy prowadziła badania poświęcone chorobie głodowej w getcie warszawskim. Po wojnie ukazała się ich wielka i tragiczna książka o głodzie w dzielnicy zamkniętej. Zespół lekarzy uczestniczących w dokumentowaniu Zagłady liczył 24 osoby. Wszyscy zginęli. „Zbyt blady jest nasz język, aby uwypuklić ogrom klęski” – pisał Izrael Milejkowski, który kierował tą grupą badaczy. Należała do nich także wspominana już Róża Amzel.

Wśród przyjaciół Hirszfeldów są osoby, które bez wątpienia zasługują na osobne biografie, choćby Henryk Brokman, pediatra, postać blisko związana z Hirszfeldami. Poznali się w Zurychu i przyjaźnili przez całe życie. Albo profesor Mieczysław Michałowicz, twórca Kliniki Pediatrycznej w Warszawie – wizjoner medycyny, wszechstronnie wykształcony humanistycznie. Potrafił zinterpretować niektóre rzeczy, używając wielkich mitów antycznych, do których chętnie się odwoływał. Oni wszyscy mieli szeroką perspektywę – taką, o której dzisiaj powiedzielibyśmy: holistyczna. Nie byli skoncentrowani na fragmencie, tylko na całości. Pragmatycznie rzecz biorąc, jeśli do kliniki Hirszfeldowej trafiało dziecko z robaczycą, czy jakąkolwiek chorobą, to wychodziło przeleczone całościowo, łącznie z zębami.

Czy dobrze rozumiem: chce pani powiedzieć, że Hirszfeldowie byli jednymi z wielu sobie równych, ale zrządzeniem losu to oni zadomowili się w ludzkiej pamięci, w przeciwieństwie do pozostałych (właściwie dotyczy to głównie Ludwika Hirszfelda)?

‒ Bez wątpienia tak było. Oczywiście tu wypada zadać pytanie o to, na ile różne odkrycia, których dokonali, uruchomiły kolejne, były inspiracją do innych badań. Jak lokowali się w łańcuchu odkryć, stawianych koncepcji naukowych. Jeśli chodzi o Hirszfelda to, moim zdaniem, jego sukces miał kilka pożywek (jeśli użyć laboratoryjnego nazewnictwa). Po pierwsze, karierę zaczął w Heidelbergu i Zurychu, a potem podczas pierwszej wojny na Bałkanach. Po drugie, konsekwentnie budował wokół siebie środowisko, tworzył szkołę w platońskim tego słowa znaczeniu. Po trzecie, napisał ważną autobiografię „Historia jednego życia” i przez całe życie dbał o nagłaśnianie swoich osiągnięć. Chętnie zapraszał już w latach 50. fotografów na sesje fotograficzne.

Ale nie bez znaczenia jest także fakt, że Hirszfeldowie pracowali razem. Bardzo się wspomagali – to się wyczuwa w różnych pismach, które wspólnie publikowali, szczególnie przed II wojną światową. Natomiast później bardzo intensywnie współpracowali, wspierali się. Odwołam się do historii wymiennej transfuzji krwi u noworodków z erytroblastozą – noworodkom w pierwszych godzinach życia przetaczano krew, by chronić je przed chorobą wynikającą z konfliktu serologicznego. Proszę sobie wyobrazić, że nagle Hirszfeld zaraz po wojnie we Wrocławiu organizuje jednostkę, która zajmuje się nowatorską metodą transfuzji od początku do końca. Specjalnie przygotowani laboranci badają osiem właściwości krwi, przede wszystkim czynnik Rh, odkryty w Stanach zalewie kilka lat wcześniej. Ale inspiracją dla tego przedsięwzięcia była wiedza Hanny Hirszfeldowej, bo to do jej kliniki te biedne dzieci trafiały. Oni się wspomagali i inspirowali.

I zapewne recenzowali swoje dokonania?

‒ Tak, np. Hirszfeldowa tłumaczyła książki swojego męża na język francuski, czasem była jego maszynistką. To jej dyktował „Historię jednego życia”, gdy ukrywali się po ucieczce z getta warszawskiego w Radosnej. W tej książce widzę wpływ Hanny w różnych metaforach i komentarzach. Ona miała dar języka – świetnie pisała (znacznie lepiej niż jej mąż).

Poza tym oni też bardzo dobrze wybierali w życiu. Dokonywali różnych wyborów (czasem bardzo dziwnych), ale równocześnie takich, które prowadziły ich do kolejnego celu. Proszę sobie wyobrazić, że po 17 latach emigracji, w 1918 roku, decydują się na powrót do ubogiej Polski, do kraju, gdzie analfabetyzm sięga 30 procent społeczeństwa. Byli wtedy już naprawdę zakorzenieni w świecie niemieckojęzycznej nauki.

Co ważne, byli już uznanymi naukowcami.

‒ Tak, wielojęzycznymi. Hirszfeldowa była po dwóch doktoratach z medycyny, jeden obroniła po niemiecku, drugi po włosku! Ale wracają do Polski, gdzie wyposażenie szpitali, standardy opieki medycznej są nieporównywalnie niższe niż w Zurychu, gdzie mogli kontynuować pracę, czy w Heidelbergu, gdzie też mogliby wrócić do pracy.

Jednak w Warszawie mają dużo do zrobienia. Hirszfeld poświęca się organizacji systemu medycznego, zarządza Państwowym Zakładem Higieny, miejscem gdzie produkuje się szczepionki, prowadzi poważne badania naukowe i analizy laboratoryjne. To dlatego Hirszfeld jest ekspertem podczas słynnego procesu Rity Gorgonowej i ocenia, czyja krew została zabezpieczona w miejscu zbrodni. Pracuje też w komisji przygotowującej polską ustawę eugeniczną, która na szczęście nigdy nie weszła w życie.

Przywieźli do Polski cywilizację medyczną?

‒ Na pewno spore doświadczenie i wiedzę. Okres międzywojenny wykorzystali również dla rozwoju swoich karier zawodowych. Hirszfeldowa napisała habilitację o chorobach „konstytutywnych” dzieci. Jej praca ukazała się drukiem w 1939 roku i nawet nie wiadomo, czy miała ją w ręku przed wojną, bo książka ukazała się we Francji we wrześniu. Hirszfeld już dużo wcześniej był po habilitacji w Zurychu. W dwudziestoleciu dużo publikował w różnych językach, między innymi wydał w Niemczech i we Francji książkę o grupach krwi. Jeździł do Ligii Narodów do Genewy i brał udział w pracach nad standaryzacją produktów farmaceutycznych. Należał do elitarnej republiki uczonych spotykających się na międzynarodowych sympozjach, gdzie w kuluarach plotkowano o chorobie wenerycznej Mussoliniego.

Byli hołubieni?

‒ Powiedzmy raczej: docenieni. Mogli wiele również za sprawą swoich koligacji – kuzynem Hirszfelda był Ludwik Rajchman. To on przekazał mu pracę w Państwowym Zakładzie Higieny, kiedy sam podjął pracę w Lidze Narodów, ówczesnym odpowiednikiem ONZ.

Drugi ważny powód, dla którego tak dużo mówimy o Hirszfeldach, a nie np. o Henryku Brokmanie, wynika z ich brawurowych decyzji życiowych. Przykład? Po II wojnie światowej, w 1946 roku, kiedy pojechali do Stanów Zjednoczonych i mogli tam osiąść na stałe, bo ich usytuowani dawni wychowankowie zapraszali ich do pracy w laboratoriach zdecydowali, że jednak wracają do Polski, do Wrocławia, miasta dosłownie w zgliszczach, które wciąż śmierdziało spalenizną.

Skąd się wzięła ta decyzja? Mogli na całym świecie znaleźć miejsce, w którym mieliby swoje laboratorium, swoją katedrę?

‒ Do Stanów Zjednoczonych płynęli statkiem, który przewoził pomoc UNRR-owską, a z powrotem płynął właściwie pusty – byli jedynymi jego pasażerami. Co zresztą było dość symptomatyczne, nawet do Paryża latały wówczas ze Stanów prawie puste samoloty pasażerskie, o czym pisała Simone de Beauvoir do Sartra, bo sama wracała takim samolotem do Europy.

Tym bardziej z Polski podróże były rzadkością, wszystkie wrocławskie gazety pisały, że profesorowie Hirszfeldowie wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Ale oni wrócili stamtąd do Wrocławia, gdzie wszystko musieli od początku budować, mając po 60 lat.

Mogliby powiedzieć: płyniemy do Stanów Zjednoczonych, doczekamy emerytury, będziemy pracowali w jakimś małym laboratorium i wiedli spokojne życie. Tym bardziej że w czasie wojny stracili jedyną córkę. Nie mieli właściwie powodu, by wracać do rodziny w Polsce. A jednak zdecydowali się na powrót do Wrocławia. Czas płynął nieubłaganie, Hirszfeldowi po wojnie zostało zaledwie 10 lat życia.

Ale jak intensywnie je wykorzystał! Stworzył stuosobowy Zakład Mikrobiologii Lekarskiej, potem przekształcony w Instytut Immunologii.

To jest czas tworzenia kolejnego naprawdę prężnie działającego ośrodka medycznego, który prowadził swoje badania, miał realny wpływ na rozwój medycyny i rzutował na to, jak wygląda opieka medyczna w powojennej Polsce. Niewiele się mówi o tym, że w Zakładzie Mikrobiologii Lekarskiej prowadzono np. badania nad diagnostyką gruźlicy i kiły, które były wtedy chorobami społecznymi – ich szybka diagnostyka i stworzenie systemu zwalczania tych chorób było bardzo potrzebne. Zespół Hirszfelda pracował nad szybszym i tańszym testem niż ten Wassermana. Nie udało się, ale próbowali. Pracowali też przeszczepami i szukali sposobów pokonania barier immunologicznych. Przeszczepiali siatkówki, bo po wojnie było wielu ludzi urazami.

Ale do Polski przyciągnęła ich sprawczość – to, że mieli wpływ na coś ważnego?

‒ Tak, to była wielka intelektualna sprawczość wynikająca z autorytetu, jakim się cieszyli. Zresztą w PRL-u było tyle potrzeb, że mogli działać. Lekarze ‒ podobnie jak ówcześnie architekci – mieli dużo do zrobienia. Ta walka z gruźlicą oddaje ducha myślenia Hirszfelda, że medycyna ma rozwiązywać najistotniejsze problemy społeczne. On się nie bał podejmowania wyzwań.

Czy to, co robił w powojennej Polsce, było dla profesora Hirszfelda rodzajem inwestycji w swoją przyszłość zawodową?

‒ On po prostu badał. To chociażby problemy związane z konfliktem serologicznym i matkami, które nie mogły urodzić zdrowych dzieci z powodu problemów serologicznych. Gdy tylko zdiagnozowano powód konfliktu, natychmiast podjęto próby leczenia. Udane.

Ale jest jeszcze jeden czynnik, który wpłynął na pamięć o Hirszfeldach: oni relatywnie długo żyli, bo on dożył 70., a ona – 80. Często zresztą  zastanawiałam się na tym, jak oni przetrwali I wojnę światową, bo pracowali w szpitalu, w którym leczono dur plamisty, tzw. tyfus (inna nazwa to tyfus wojenny) i ta zjadliwa choroba ich nie pokonała, chociaż Ludwik zachorował. Później przetrwali uwięzienie w getcie warszawskim i zdołali stamtąd uciec. Wiadomo było, że jedną z osób pomagających im w ucieczce był pan „P.”, nazywany też „Potockim”. „Potocki”, tylko który? Szukaj wiatru w polu. Ale udało mi się poznać tożsamość tego człowieka dzięki listowi, który dostałam od pani Joanny Futymskiej. Wyjaśniła mi, że tajemniczy „P.” to Konstanty Potocki, który przekazał pieniądze na łapówki dla strażników. Był właścicielem apteki w Alejach Jerozolimskich. Dodała też, że wśród zaangażowanych w ucieczkę był dr Stefan Schmidt, ordynator szpitala ewangelickiego Warszawie. W każdym razie Hirszfeldowie z córką opuścili getto na czas.

 

W którym przeżyli wiele ekstremalnie trudnych chwil…

‒ Niestety. Zresztą wbrew temu, co niektórzy próbują opowiadać, że Hirszfeldom udało się wymknąć z dzielnicy zamkniętej dzięki polskim przyjaciołom to wiem, że to duże uproszczenie. Pomagała Bella Kiełbasińska, siostra Hanny, która nie poszła do getta, zignorowała nakaz, co dawało Żydom największą szansę na ocalenie. Całą okupację mieszkała po tzw. stronie aryjskiej. To Kiełbasińscy organizowali pomoc. Miała w niej swój udział również Joanna Belin, siostrzenica Hanny. Mieli wsparcie rodziny, która pomagała w odpowiednim momencie uciec z miasta śmierci.

Jak z tego wynika, okres kreatywności naukowej przypadł na ich wczesne lata życia (I wojny światowej i międzywojnia), a życie i praca we Wrocławiu to zadania organizacyjne, tworzenie możliwości takich, by inni mogli się rozwijać?

‒ W przypadku Hirszfelda taka tendencja zarysowała się już w międzywojniu, kiedy organizował Państwowy Zakład Higieny.

Był bardziej menadżerem niż naukowcem?

‒ Menadżerem to chyba nieodpowiednie słowo, bo trochę obniża zmysł i talent naukowy Hirszfelda. Potrafił budować i organizować instytuty badawcze. Dobierał sobie wiernych współpracowników, potem nosicieli jego legendy. W międzywojniu to były głównie kobiety, laborantki, które wpisywał do swoich artykułów… Hymm, tak naprawdę nie do końca wiadomo, kto kogo dopisywał, być może one jego wpisywały, tych artykułów było bardzo dużo. On organizował struktury, a jego współpracownice badały, na przykład makrofagi w latach 30., zastanawiały się nad tym, czy da się znaleźć wirusową etiologię chorób rozrostowych i nowotworowych. Hirszfeld stawiał pytania, które potem w laboratoriach próbowały rozwiązać jego liczne asystentki. Niestety, większość z nich zginęła w getcie warszawskim.

Okres międzywojenny ukształtował go jako przewodnika naukowego, wskazującego kierunki rozwoju współpracownikom. Bardzo o nich dbał. To wciąż postarzali mi jego dawni asystenci. Konsekwentnie śledził międzynarodową prasę medyczną. Kiedy ktoś prosił o pracę w jego laboratorium, Hirszfeld pytał, w ilu językach potrafi czytać teksty naukowe. Potem wyciągał książkę albo czasopismo w tym języku, mówił: „Proszę przeczytać i porozmawiamy”. Jeżeli dyskusja była udana, mówił: „Proszę jutro przyjść do pracy. Ma pan/pani gdzie mieszkać? Będzie pan/pani w stanie dotrwać do pierwszej pensji?”. Gdy padała odpowiedź: „nie”, potrafił wyciągnąć swoje pieniądze i takiego młodego zapaleńca wspomóc finansowo.

I na tym polegała jego moc sprawcza – ludzie, których przyciągnął do siebie, byli lojalni i oddani.

‒ To prawda, oni chyba naprawdę go podziwiali i uwielbiali. Jako badaczka biografii Hirszfeldów mogłam porozmawiać z ludźmi, którzy znali ich z Wrocławia z okresu powojennego i z rodziną, czyli siostrzeńcem i siostrzenicą, którzy pamiętali ich z okresu międzywojennego. Dzięki temu mogłam usłyszeć, jak wyglądał dokładnie ich dom na Saskiej Kępie. Że kuchnia i pomieszczenia dla służby były w przyziemiu… Pamiętali różne szczegóły: gdzie np. wisiał jakiś obraz, albo jak Hirszfeld mówił siostrzeńcowi, że jego Hanna i jej siostra to najpiękniejsze kobiety. Jednak większość moi rozmówców mogła opowiedzieć tylko o ostatnim etapie ich życia. Miałam więc świadomość, że to jest opowieść ludzi, którzy spotkali się z Hirszfeldami wtedy, gdy oni byli już prominentnymi badaczami mającymi za sobą doświadczenia pracy naukowej w różnych krajach, budzącymi szacunek otoczenia, że wiele mogą. A gdy do tego dołoży się ówczesny respekt, który młodzi ludzie mieli dla swoich profesorów, to rozumiałam, że widzę zniekształcony obraz. Słucham wspomnień osób mających 80-90 lat patrzących na przeszłość sprzed pół wieku. Jednak przez pewien pryzmat swojego młodzieńczego życia, wyznawczej postawy wobec Hirszfeldów. Starałam się więc wszystko weryfikować i zachować czujność wobec tych relacji. Chociaż one okazały się naprawdę bardzo powtarzalne i konsekwentne. Co ciekawe, mimo że moi rozmówcy byli w podeszłym wieku, to gdy opowiadali o przeszłości promienieli – uśmiechali się, idealizowali. Kiedy opowiadali o tym, jak Hirszfeld dbał o to, by kobiety przechodzące z sali wykładowej do laboratorium miały odpowiednie peleryny, które mogłyby narzucać na siebie, pokonując część dziedzińca. Wiedziałam, że był uważny i dbał o ludzi, których pracę organizował. Nawet jeżeli odfiltruje się kontekst i to, kto opowiada, o kim opowiada, ile czasu upłynęło, to mimo wszystko wierzę, że to byli świetni ludzie, z którymi warto byłoby się spotkać (uśmiech).

Mówiąc krótko, tytuł filmu, który powstał w 2023 roku: „Mensh”, czyli dobry człowiek krótko, ale celnie obrazuje to, jakimi byli ludźmi.

‒ Bez wątpienia tak. Dobrze, że reżyserowi udało się nagrać tych świadków. Żałuję, że nie żyła już Joanna Belin, wiodąca postać. Ona była „tą, która pamiętała”. Nie zdołał też porozmawiać z Andrzejem Kiełbasińskim, który mieszkał w latach trzydziestych w domu Hirszfeldów na Saskiej Kępie.

Czy w ludziach, z którymi pani rozmawiała (po części też lekarzy współpracujących z profesorostwem Hirszfeldami), widzi pani kawałek ich ducha, okruch tej dobroci dla świata, którym się otaczali?

‒ Uderzało mnie, że ci ludzie, najczęściej koło 90., mieli bardzo jasny umysł – wszystko pamiętali, wszystkie nazwy. Zachowali bystrość intelektualną. Pomyślałam, że bardzo starannie dobierali współpracowników – do laboratoriów, jednostek badawczych nie trafiało się przez przypadek.

Hirszfeld miał umiejętność tworzenia zespołów. Dokładnie wiedział, kto ma być jego następcą, kto ma kontynuować jego pracę. Niestety, wszyscy ci ludzie przez niego wskazani zostali wyrzuceni z Instytutu po jego śmierci. Wszystko odbyło się zresztą w sposób bezwzględny – decyzją pierwszego sekretarza partii PZPR w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, Kazimierza Petrusewicza, prominentnego działacza partyjnego w PAN-ie. On po prostu zemścił się na Hirszfeldzie po latach za nieprzyjęcie żony do pracy w Instytucie. Kiedy profesor żył, był w jakimś sensie nietykalny, choćby przez przyjaźń z ministrem zdrowia. Próbowano go niszczyć różnymi oskarżeniami o rasizm, absurdalnymi zresztą. Hirszfeldowa starała się ratować zespół, pisała nawet do Bieruta: „Proszę póki pora, ratować polską szkołę immunologiczną, stworzoną przez Ludwika Hirszfelda (…) proszę o spowodowanie rewizji postanowienia w sprawie Instytutu. Wszystkie posunięcia, które spowodowały obecny stan rzeczy Wydział II PAN przeprowadził w atmosferze tajemniczości”.

Paweł Jasienica wstawiał się za utrzymaniem zespołu, co było aktem dużej odwagi z jego strony. Wszystkie te wysiłki były daremne.

Zabić pamięć o Hirszfeldzie?

‒ No a przede wszystkim rozbić zespół niezależnie myślących i zintegrowanych ludzi. Byli zagrożeniem dla reżimowej władzy. Rok 1954, czyli wciąż czasy stalinowskie. Najpierw zachowywano pozory: zorganizowano ogromną konferencję i opublikowano pamiątkową książkę rozpoczynającą się bibliografią prac uczonego. Plac Prostokątny nazwano placem Hirszfelda. Ale po pierwszych miesiącach upamiętnienia, zaczęła się czystka. Pracownicy byli po kolei wyrzucani. Zaczęto od tych, których Hirszfeld wyznaczył na następców.

Nikt nie pytał, czy jest za co? 

‒ Po prostu przenoszono ich do innych ośrodków lub zmuszano do rezygnacji. Feliksowi Milgromowi zaproponowano wyjazd do Rokitnicy, na Górny Śląsk, gdzie ledwo utworzono akademię medyczną. To było zesłanie. Wkrótce wyemigrował z Polski, dwa lata czekał z rodziną w Wenezueli na wizę amerykańską.

Wszyscy wyrzuceni zrobili później kariery naukowe: Władysław Mański został profesorem w Nowym Jorku na Uniwersytecie Columbia, Adam Bekierkunst otrzymał profesurę w Instytucie Weizmanna w Izraelu, a Stanisław Dubiski na Uniwersytecie w Toronto. Andrzej Kellus swój doktorat dokończył na Oxfordzie. Potem w Szwajcarii pracował w Roche, przypisuje mu się stworzenie kilku farmaceutyków.

Kilka razy słyszałem od ludzi, którzy się zajmują medycyną, że być może Ludwik Hirszfeld był jednym z tych, którzy zostali przez władzę powojenną pozbawieni możliwości zdobycia nagrody Nobla.

‒ Ta nominacja noblowska była raczej symboliczna. Napisał ją w roku 1950 Ernest Witebsky, który na początku stwierdził, że skora zmarł John Forssman z Lund, to w takiej sytuacji zgłasza propozycję Ludwika Hirszfelda. Już z samego listu intencyjnego było wiadome, że ten, kto nominuje, ma zdystansowany stosunek do tej nominacji. Ale przede wszystkim Ludwik Hirszfeld mógłby dostać nagrodę Nobla za badania, które prowadził w latach 1910-1912, czyli za odkrycie razem z Emilem Dungernem, że grupy krwi są dziedziczone zgodnie z prawami Mendla. Wcześniej Landsteiner odkrył grupy krwi, ale sama zasada, w jaki sposób są przekazywane z pokolenia na pokolenie, została sprecyzowana w Heidelbergu przez Hirszfelda i jego nauczyciela.

W liście Witebsky’ego była też informacja o transfuzjach wymiennych, a to już była terapia, którą wdrażał Hirszfeld, ale nie był jej wynalazcą.

Ważny był też kontekst. Początek lat 50. XX wieku przyniósł niesamowity postęp w medycynie. Wtedy główne osiągnięci badawcze Hirszfelda było już historią.

A za co wtedy dostawało się Nobla z zakresu fizjologii i medycyny?

‒ Pierwsza po wojnie nagroda przypadła Alexandrowi Flemingowi, odkrywcy penicyliny i Brytyjczykom, którzy zastosowali terapię pierwszym antybiotykiem. Potem Carl i Gerta Cori otrzymali nagrodę za badania nad metabolizmem cukrów i insuliną, a w roku 1951 Max Theiler za szczepionkę na żółtą febrę, jeszcze rok później Selman Waksman za odkrycie streptomycyny. Przełomowe odkrycia.

Ciekawe jest jeszcze to, że kiedy nominacja Hirszfelda stała się znana, wtedy badacze radzieccy na konferencji w Gdańsku oskarżyli Hirszfelda o rasizm. Dowodem miały być jego badania prowadzone w czasie I wojny światowej nad grupami krwi w różnych grupach etnicznych. Ogłoszono, że jest to dowód rasistowskiego podejścia. W ten sposób próbowano zdyskredytować uczonego i osłabić jego szanse na nagrodę.

Oskarżenie kompletnie irracjonalne, gdy się patrzy na idee, które przyświecały badaniom Hanny i Ludwika Hirszfeldów!

‒ Czytając ich pisma widać troskę o dobro człowieka i szukanie odpowiedzi, jak mu ulżyć w cierpieniach ciała. Mogę to powiedzieć po przeanalizowaniu różnych artykułów, książek, okolicznościowych wypowiedzi.

Hirszfeld brał udział w pracach komisji nad ustawą eugeniczną. W latach 30. próbowano wprowadzić w Polsce taką ustawę o przymusowym ubezpłodnieniu. Była grupa badaczy, która nad tym dyskutowała. Towarzystwo Eugeniczne miało przygotowaną wersję ustawy. Jeśli wczytać się w protokoły ze spotkań tej komisji, to widać, że jej członkowie mieli swoją wizję „ulepszenia społeczeństwa”. Ze współczesnego punktu widzenia było to coś okropnego. Ale wszystkie wtrącenia Hirszfelda w tych protokołach pokazywały, że raczej przestrzegał przed eugeniką. Mówił, że nie wyplenimy chorób, a nawet jeżeli pozbędziemy się hemofilii, to równocześnie możemy przy okazji pozbyć się siły biologicznej ludzi, którzy chorują na hemofilię, ale mogą być geniuszami. Jego głos raczej wstrzymywał entuzjazm dla pomysłów eugenicznych – szczególnie na tle pozostałych dyskutantów. Nie dał się zwieść modnym teoriom i pomysłom, jak uzdrowić ludzkość.

 

Jeszcze jedna rzecz mnie zastanawia: wspomniane przez panią wybory Ludwika Hirszfelda mogą też pokazywać jego specyficzny, czysty patriotyzm. Chodzi mi o to, że Polska to miejsce, z którym był związany, w którym mógł coś zrobić, które mu coś dało, więc chciał się niejako odwdzięczyć – bez względu na politykę, religię i inne przekonania. Na każdym życiowym zakręcie wybierał Polskę. Hanna Hirszfeldowa była z kolei kosmopolitką.

‒ To Hanna Hirszfelda mówiła, że decyduje ten, komu bardziej zależy. Dla niej nie było istotne, gdzie żyje i pracuje. Raczej lubiła kraje słoneczne – dobrze się czuła na Capri, lubiła miejsca, gdzie jest ciepło i słonecznie. Natomiast Hirszfeld, jak sądzę, był polskim patriotą, choć z wielkim rozczarowaniem, które wynikało z doświadczeń Holokaustu i relacji między gettem a tzw. aryjską stroną Warszawy.

Jak wynika z naszej rozmowy, oboje państwo Hirszfeldowie byli jednymi z kluczowych postaci dla powojennej polskiej medycyny. Bo przecież profesor Hanna Hirszfeldowa stworzyła powojenną wrocławską pediatrię.

‒ To na pewno byli bardzo ważni, bardzo inspirujący ludzie, którzy stworzyli swoją szkołę medyczną we Wrocławiu. Ale gdybyśmy powiedzieli, że byli kluczowi, to zapomnielibyśmy o tych wszystkich, którzy żyli i pracowali wokół nich, ale nie napisali książki wspomnieniowej o sobie. Musimy wrócić do początku naszej rozmowy: jest jeszcze jeden arcyważny element pamięci o obojgu profesorach: Ludwik Hirszfeld napisał „Historię jednego życia”, czyli książkę, w której opowiedział nie tylko swoje doświadczenia okupacyjne, te z getta, ale również całą historię swojego naukowego życia.

I tak stworzył swój mit?

‒ To była bardzo poczytna książka. Miała kilkusettysięczne nakłady. Znali ją wszyscy w środowisku medycznym. W autobiografii znalazła się relacja z getta warszawskiego, bardzo istotna. To Hirszfeld napisał o 800 kaloriach, które przypadały na jednego człowieka w getcie. Dużo widział i wiedział, bo był przewodniczącym Komisji Zdrowia w dzielnicy – nie Wydziału Zdrowia, tylko komisji, powołanej do walki z tyfusem plamistym. Hirszfeld dzięki udziałowi w niej miał dostęp do dokumentów, które przechodziły przez Judenrat. Próbował walczyć z epidemią, a także z represjami, jakie wprowadzały władze okupacyjne niby do walki z chorobą. Organizował szczepienia, które jako testy dostał od Szwajcarów. Otrzymywał szmuglowane szczepionki, wyprodukowane we Lwowie przez pracownię Weigla, ale również wytwarzane w Państwowym Zakładzie Higieny. Dzięki temu niektórzy ludzie mogli zaszczepić się na tyfus. Relacja Hirszfelda powstała jeszcze w czasie trwania okupacji. W jakimś sensie była laboratoryjna, autor nie miał kontaktu z innymi ofiarami. Hannah Arendt mówiła o późnych relacjach świadków, że nie odróżniają tego, co sami przeżyli od tego, co przeczytali lub usłyszeli później. Natomiast Hirszfeldowie, pisząc książkę w ukryciu, nie mogli konfrontować swojej wiedzy z innymi świadkami. Stworzyli istotny dokument z getta.

To, co los im dał, wykorzystali w sposób optymalny?

‒ Absolutnie tak – wykazali umiejętność wykorzystywania ludzkich talentów w taki sposób, że je pomnażali, jak tylko się dało.

Z naszej rozmowy wynika, że pani, która poznała na wylot życie tej niezwykłej pary, nie jest czołobitna względem Hirszfeldów, a jednocześnie czuć uwielbienie dla nich. Intrygujące…

‒ Chyba ich po prostu polubiłam (uśmiech). Poza tym jednak to nie było tylko przechodzenie na poziomie skomplikowanych kolei życia osobistego, ale badanie tego, co robili jako naukowcy i w jaki sposób pisali swoje teksty naukowe. One zresztą były tak pisane, że dla współczesnego człowieka, który się nie zajmuje medycyną, są jasne.

Biografii nie pisałam na klęczkach. W wielu miejscach mówiłam: „Sprawdzam!”. Ludwik Hirszfeld w ogóle nie pisał w swojej autobiografii o udziale w pracach komisji eugenicznej. Kiedy się czyta jego książkę, to wydaje się, że Hirszfeld był główną osobą, która organizowała tajne studia medyczne w getcie warszawskim. Medycynę w getcie studiowało aż 500 osób, a tylko 50 ocalało – 10 procent z tych młodych ludzi. Potem, gdy to weryfikowałam, zrozumiałam, że twórcą tych studiów był przede wszystkim profesor Juliusz Zweibaum. To on był – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – rektorem tej konspiracyjnej uczelni.

Wszystkim im przyświecała myśl sformułowana przez Icchaka Berenszteina: „Żeby uratować człowieka od śmierci, można naruszyć wiele zakazów”.

Nie spodziewałam się, że wrócę do tej myśli, pisząc następną książkę o kryzysie uchodźczym na granicy polsko-białoruskiej.

Warto wracać do starych historii, warto w nich szukać takich gigantów jak Hirszfeldowie, bo rację ma Gospodinow, że im mniej pamiętamy, tym bardziej przeszłość do nas wraca. A lepiej, żeby nie wracała. Lepiej wiedzieć i nie musieć przeżywać tego jeszcze raz.

 

Hirszfeld trzeci od lewej w pierwszym rzędzie, Bałkany 1917 (prawa autorskie Piotr Kiełbasiński)

 

Hirszfeld z Andrzejem Kelusem, Wrocław 1952

 

Razem na tarasie domu we Wrocławiu, na ul. Wittiga (prawa autorskie Dominique Belin i Urszula Glensk)

 

Hirszfeldowie z Marysią, Warszawa, ok. 1924 (prawa autorskie Dominique Belin i Urszula Glensk)

 

Hanna Hirszfeldowa przy mikroskopie podczas badania grup krwi żołnierzy Armée d’Orient, Saloniki 1917 (prawa autorskie Piotr Kiełbasiński)

 

Fot. z archiwum rodziny

 

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?