Ponad 25 lat zarządzał szpitalami. Z małego szpitala o profilu zakaźnym stworzył wielospecjalistyczny ośrodek liczący się w wielu ogólnopolskich rankingach. Mgr inż. Janusz Jerzak, bo o nim tu mowa, w rozmowie z Dariuszem Lewerą wspomina swoją drogę zawodową, która od ponad ćwierć wieku związana była z zarządzaniem szpitalami, najpierw Zakaźnym przy ulicy Piwnej, później Wojewódzkim Szpitalem Specjalistycznym im. J. Gromkowskiego przy ulicy Koszarowej.
Rozmawiał Dariusz Lewera
Dyrektorem się bywa, człowiekiem się jest
Ponad 25 lat zarządzał szpitalami. Z małego szpitala o profilu zakaźnym stworzył wielospecjalistyczny ośrodek liczący się w wielu ogólnopolskich rankingach. Mgr inż. Janusz Jerzak, bo o nim tu mowa, w rozmowie z Dariuszem Lewerą wspomina swoją drogę zawodową, która od ponad ćwierć wieku związana była z zarządzaniem szpitalami, najpierw Zakaźnym przy ulicy Piwnej, później Wojewódzkim Szpitalem Specjalistycznym im. J. Gromkowskiego przy ulicy Koszarowej.
Dariusz Lewera: Panie dyrektorze 25 lat na stanowisku dyrektora naczelnego dużego szpitala. Ciągła aktywność, chęć rozwoju i rozbudowy placówki. Dzisiaj o tym wszystkim możemy już mówić w czasie przeszłym. Jakie to uczucie?
Janusz Jerzak: Rzeczywiście, stanowisko dyrektora to nieustanna walka. Z jednej strony są zwierzchnicy z organu założycielskiego, z drugiej pracownicy, a stroną najważniejszą są oczywiście pacjenci, ich bezpieczeństwo, komfort, właściwa diagnostyka i możliwie najnowocześniejsza terapia. Dyrektor myśli o tym bez przerwy i nie będzie przesadą, kiedy powiem, że podczas urlopu też. Zawsze byłem dostępny dla zastępujących mnie pracowników pod ustalonym numerem telefonu. Dziś patrzę na to wszystko z perspektywy. To, co prawda, dopiero kilka tygodni, ale to już rzeczywiście przeszłość. Coś się kończy, coś przemija, ale trzeba wiedzieć, kiedy odejść. Nie jest to łatwe, przyznaję, trzeba się jednak cieszyć tym, co udało się zrobić.
D.L.: Okrągłe jubileusze, zakończenie pewnych życiowych etapów to zawsze czas podsumowań, czas spojrzenia w przeszłość. Co udało się zrobić? Gdzie były porażki? Zacznijmy zatem od początku, szkoły, liceum, studiów.
J.J.: Po maturze w Technikum Lotniczych Zakładów Naukowych wybrałem Akademię Rolniczą, geodezję. Powie pan, że to nie ma nic wspólnego z zarządzaniem szpitalem. To prawda, ale moja przygoda z ochroną zdrowia to czysty przypadek, który zaważył na całym moim zawodowym życiu. Ten „przypadek” ma jednak swoją twarz, imię i nazwisko. Brzmi ono Józef Kłaptocz – mój pierwszy szef, którego namowy, albo wręcz nakaz, odmieniły moje życie.
D.L.: Wspomniał pan swojego pierwszego szefa dr. Józefa Kłaptocza – to barwna postać – człowiek orkiestra.
J.J.: To prawda, był człowiekiem wielu talentów: sportowiec – skoczek do wody, wielokrotny mistrz Polski skoków z wieży i trampoliny, lekarz, bardzo sprawny organizator, co potwierdził piastując stanowiska kierownika Dzielnicowego Wydziału Zdrowia, dyrektora Miejskiego Szpitala Zakaźnego we Wrocławiu. Po likwidacji placówki dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Chorób Infekcyjnych. Od 1996 roku przebywa na emeryturze.
D.L.: Po przejściu szefa na emeryturę musiał się pan mierzyć z wieloma problemami, które dla nie lekarza mogły wydawać się trudne.
J.J.: Tak, ale najpierw był konkurs. Szef dał wręcz polecenie złożenia dokumentów. Zastanawiałem się, czy nikt nie chce podjąć się zarządzania małym szpitalikiem zakaźnym. Byłem w błędzie. Do konkursu przystąpiło 7 kandydatów. Dziś z perspektywy czasu jestem dumny, że to ja, inżynier geodeta, wygrałem. Nie myślałem jednak, że rozpoczęte wówczas zarządzanie placówką medyczną potrwa do emerytury (śmiech). Prawdą jest też fakt, że geodeta na czele lekarzy specjalistów, profesorów medycyny może wyglądać dziwnie. Choć było to zwierzchnictwo tylko organizacyjne, to mogło rodzić problemy. Ważne było jednak aby rozmawiać, szukać kompromisów, dążyć do wspólnego celu. Różnicy zdań nie brakowało, ale najczęściej udawało się porozumieć. Dziś wszystkich współpracowników i nieraz, wydawałoby się, oponentów zachowuję we wdzięcznej pamięci. I liczę na to samo (śmiech).
Pierwsze lata mojej pracy to też ciągła nauka. Najpierw trzy lata pod okiem doświadczonego dyrektora. Ten okres dał mi solidne podstawy do zarządzania. Potem były studia podyplomowe w Szkole Głównej Handlowej, Akademii Medycznej i Ekonomicznej we Wrocławiu. Nie wspomnę już o odbytych licznych kursach organizowanych przez prestiżowe uczelnie w kraju.
D.L.: Rok 1998, nowy dyrektor naczelny, zmiana lokalizacji. Scheda po sowietach wymagała remontu, ale dawała szanse na rozwój.
J.J.: Budynki były w opłakanym stanie. „Sojusznicy” zniszczyli wszystko, co mogli, resztę wywieźli. Pozostały jednak budynki pamiętające niemieckich lokatorów – żołnierzy Wehrmachtu. Był potencjał, można było podejmować remonty i poszerzać ofertę. No i oczywiście teren, największa wartość całego założenia. Można było snuć marzenia o rozbudowie – dziś widzimy, że to, co wówczas było w sferze marzeń, później się zmaterializowało.
Muszę tu jednak jeszcze wspomnieć ze wzruszeniem sam moment przeprowadzki z ulicy Piwnej na Koszarową. Dziś pewnie byłoby to niemożliwe, wtedy przeprowadzka była pospolitym ruszeniem wszystkich pracowników, którzy nawet przewozili niektóre sprzęty swoimi prywatnymi samochodami osobowymi.
D.L.: Dyrektor się sprawdził, władze rozpoczęły fuzję poszczególnych szpitali…
J.J.: Nie wiem czy się sprawdził (śmiech), ale rzeczywiście zaczęto powierzać mi kolejne placówki. Najpierw na zasadzie oddziałów zamiejscowych, potem wchodziły w skład mojego szpitala. Nie było to łatwe, rano kilka godzin w szpitalu im. Rydygiera, potem szybko na Koszarową. Tak było z kolejnymi placówkami: szpitalem im. Babińskiego, im. Korczaka, który jeszcze wcześniej wchłonął ZOZ dla Matki i Dziecka przy Krakowskiej. Drugim dyrektorem w podobnej sytuacji był dr Marek Nikiel, który poza szpitalem im. Marciniaka zarządzał szpitalem kolejowym i szpitalem im. Falkiewicza na wrocławskim Brochowie. Naprawdę się działo !!!
D.L.: Dzisiaj szpital im. J. Gromkowskiego jest wielospecjalistyczną placówką z 550 łóżkami. To naprawdę robi wrażenie.
J.J.: Tak, w swoich strukturach szpital posiada 10 oddziałów dla dorosłych, 8 pediatrycznych, 21 poradni, a przede wszystkim posiadamy wysoko wykwalifikowany zespół lekarzy, pielęgniarek, rehabilitantów, techników różnych specjalności, oraz bardzo ważny personel pomocniczy. To ogromna wartość tej placówki. Pomieszczenia i sprzęt są bardzo istotne, ale najważniejszy jest w tym wszystkim człowiek.
D.L.: Żyjemy w czasach wielkiego rozwoju biotechnologii, techniki. Wymagają one od nas ciągłego rozwoju, unowocześniania placówki. Kto się nie rozwija ten się cofa.
J.J.: Oczywiście, zawsze staraliśmy się iść z postępem, doposażyć szpital w najnowocześniejszy sprzęt tak, aby dać naszym specjalistom narzędzia do diagnostyki i terapii na światowym poziomie. Tak powstało obok oddziałów 9 wysoko specjalistycznych pracowni laboratoryjnych, 4 pracownie diagnostyki obrazowej. Bez nich nie ma już nowoczesnego szpitala.
D.L.: Doskonale wiemy, że rozwój wymaga pieniędzy, dużych pieniędzy. Jak je pan zdobywał?
J.J.: Bez nich nie ma nowoczesnego wyposażenia, inwestycji. Starałem się pozyskiwać pieniądze od wszystkich, którzy chcieli nam coś dać (śmiech). A tak poważnie: głównym inwestorem był organ założycielski – Urząd Marszałkowski, ale były fundacje, stowarzyszenia. Najbardziej jestem jednak dumny, że dokładaliśmy swoje ciężko wypracowane pieniądze – zyski szpitala. Ze szczególną wdzięcznością wspominam panią prezydentową Annę Dutkiewicz. Po wielu organizowanych balach wspierała nas solidnym zastrzykiem finansowym.
D.L.: Nie jest tajemnicą, że chodziły słuchy o połączeniu szpitala przy Koszarowej ze szpitalem przy Kamieńskiego lub odwrotnie…
J.J.: Tak, rzeczywiście pojawiały się takie głosy, ale byłem ostatni, który chciałby ich słuchać. Miałem dość pracy. Władze, ku mojej radości, nie podjęły jednak decyzji o połączeniu. Dobrze nam się współpracowało z dyrektorem Wojciechem Witkiewiczem, a szpitale pozostały odrębnymi bytami. Jakie będą dalsze losy placówek, nie wiem. Czas pokaże, niedługo wybory.
D.L.: Płynnie przeszliśmy do polityki. Podczas pana dyrektorskiej kadencji 11 razy zmieniał się rząd, 16 razy minister zdrowia, 8 razy marszałek województwa. Doskonale się pan odnajdywał w zmieniających się realiach. Jak to się robi?
J.J.: Odpowiem słowami Wojciecha Młynarskiego „róbmy swoje”. Prowadziłem szpital, starałem się go rozwijać, dbałem o personel. Unikałem wielkiej polityki. Jeżeli byłem oceniany, to z pewnością przez pryzmat szpitala i jego kondycji. Była ona dobra, a zatem mogłem spokojnie pracować aż do emerytury.
D.L.: Ostatnie dwa lata upłynęły pod znakiem pandemii COVID-19. To największy szpital zakaźny w regionie. Jak pan wspomina pierwsze dni pandemii, pierwszego zakażonego pacjenta, który trafił 4 marca 2020? Bał się pan?
J.J.: Zacznę od końca – bałem się. Wszyscy się bali. Nie wiedzieliśmy, jak zachowa się wirus, kiedy będzie lek, szczepionka, jakie powstaną mutacje. Media donosiły o zamkniętych oddziałach, masowych zwolnieniach lekarskich pracowników. Wyobraża pan sobie, że nie funkcjonuje jedyny szpital zakaźny podczas pandemii?
Pracownicy stanęli na wysokości zadania. Pomimo niepewności codziennie stawali do walki z niewidzialnym zabójcą. Z jednej strony otrzymywali wyrazy wsparcia i podziwu, z drugiej zaś szykany. Pacjenci wymagali specjalnej troski, nie tylko tej medycznej, ale po prostu potrzebowali zwykłej otuchy i ciepła. Zdarzało się, że odchodzili z dala od najbliższych, w samotności. To był najtrudniejszy czas w mojej ponad 25-letniej karierze dyrektora.
Musieliśmy wprowadzić konieczne zmiany, reorganizować pracę. Szpital stał się placówką jednoimienną. Na początku brakowało wszystkiego. Materiały ochrony osobistej zużywały się w zastraszającym tempie. Ktoś powiedział, że w Gdańsku można kupić maski, natychmiast ruszał samochód do Gdańska. Udało się! Mamy kilka dni zabezpieczone itd. To temat nie tylko na wywiad, ale na całą książkę.
D.L.: Czego nauczyła pana pandemia jako dyrektora szpitala?
J.J.: Przede wszystkim podejmowania jeszcze szybszych decyzji, reagowania na zmieniającą się z godziny na godzinę sytuację. Musiałem zachować daleko idący spokój, pokazać, że wszystko co robimy jest przemyślane i w najlepszym porządku. Gdyby personel poczuł lęk ze strony zarządzających szpitalem, nic dobrego by z tego nie wyszło. Podobnie opanowanie należało pokazywać w mediach. Z opiniotwórczego ośrodka musiał iść dobry przekaz. Media były praktycznie non stop. Szukały po trosze sensacji, a my musieliśmy to tonować.
D.L.: Poza pracą w szpitalu znajdował pan czas na różne inne aktywności. STOMOZ, Konsorcjum Dyrektorów Wrocławskich Szpitali, któremu przewodniczył pan 18 lat. Jak pan na to znajdował czas?
J.J.: Robiłem to, co lubiłem. Pewnie dlatego sprawiało mi to tyle radości i nie dawało poczucia zmęczenia. Poza tym gremia, o których pan wspomina, były doskonałym forum wymiany doświadczeń. Odosobniony dyrektor zrobiłby niewiele, w grupie siła (śmiech), musieli się z nami liczyć (śmiech). A tak zupełnie poważnie, staraliśmy się wspomagać decydentów opiniując ustawy, bo kto jak nie my najlepiej wiedział, co dla placówki jest dobre, a co może ją uwsteczniać. Wspieraliśmy się nawzajem, taka „dyrektorska wspólnota” dodawała siły.
D.L.: Czy jest coś czego pan żałuje, o czym wolałby pan zapomnieć, o sukcesach rozmawialiśmy. A porażki?
J.J.: Praca dyrektora wymagała ode mnie dokonywania wielu wyborów. Z perspektywy lat wiem, że dzisiaj może wybrałbym inaczej. Starałem się jednak, aby podjęte decyzje, dokonane wybory służyły sprawie. Dla mnie tą sprawą przez ponad 25 lat był szpital. Nie popełnia błędów tylko ten, który nic nie robi, podobnie z porażkami, gdy ktoś mówi, że wszystko mu się w życiu udało pozbawiony jest samokrytyki i właściwego osądu. Porażki są wszędzie, ważne jest jednak, aby wyciągać z nich naukę na przyszłość, a wtedy można powiedzieć że trudności, problemy a nawet porażki nas czegoś nauczyły. Stajemy się bardziej doświadczeni, silniejsi.
D.L.: Odszedł pan ze stanowiska z własnej woli. Trudno podejmuje się taką decyzję?
J.J.: Trzeba wiedzieć kiedy odejść. Zrobiłem miejsce młodszym. Decyzja nie jest łatwa, tym bardziej kiedy praca jest jednocześnie pasją. Na pewno pozostanie pustka, będzie czegoś brakować. Będę musiał tą dziurę w sercu zapełnić (śmiech).
D.L.: Czy gdyby dzisiaj stał pan przed wyborem drogi zawodowej. Wybrałby pan tak samo?
J.J.: Mając tę wiedzę, którą mam dzisiaj, skończyłbym studia ekonomiczne i szukał jakiegoś małego szpitala do poprowadzenia, a gdyby z czasem stał się dużym prężnym ośrodkiem, to byłoby świetnie. Tak, wybrałbym taką samą ścieżkę kariery.
D.L.: Mówi pan o pasji. O szpitalu zaś nadal mówi pan i pewnie myśli w czasie teraźniejszym. Rozbudujemy, otworzymy…
J.J.: Nawet nie zwróciłem na to uwagi, ale ma Pan rację. Mówiąc o szpitalu mówię mój. Bo jest mój i tak już zostanie, niezależnie, kto nim będzie kierował. Mam nadzieję, że będzie mi dane zobaczyć jego dalszy rozwój.
D.L.: Znam pana aktywność na polu zawodowym i społecznym. Tacy ludzie nie przestają być aktywni z dnia na dzień? Co dalej? Gdzie będzie się pan realizował?
J.J.: Mam kilka pomysłów. Nie zamierzam rezygnować z pracy na rzecz Stowarzyszenia Menadżerów Opieki Zdrowotnej. Nie będę zarządzał, ale mogę doradzać, opiniować. Chętnie będę dzielił się doświadczeniem z tymi, którzy o to poproszą. Jestem dumnym dziadkiem, może więcej czasu będę miał dla wnuka Kubusia. Poza tym mam domek poza miastem, który ucierpiał przez moje wieloletnie dyrektorowanie – wymaga remontów. Teraz będzie czas nadrobić powstałe zaległości. Naprawdę nie będę się nudził.
D.L.: Co powiedziałby pan swoim następcom?
J.J.: Przede wszystkim życzę im sukcesów w zarządzaniu tą placówką. Zostawiłem ją w dobrej kondycji. Jest doskonały personel, nowoczesne wyposażenie, placówka nie ma długów. Jestem pewien, że nadal będzie prężnie się rozwijać.
Podczas naszej rozmowy w Urzędzie Marszałkowskim odbywa się konkurs. Zobaczymy, kto wygra, za 2-3 godziny poznamy już nowego dyrektora. Niezależnie kto nim będzie życzę mu powodzenia. Ja mam oczywiście swojego faworyta, który posiada kilkunastoletnie doświadczenie w zarządzaniu szpitalami i w mojej ocenie byłby doskonałym dyrektorem placówki gwarantując jej dalszy rozwój. Jednak to nie ja wybieram. Rada? Stawiać na doświadczony, sprawdzony personel, umożliwiać rozwój młodej kadrze: lekarzom, pielęgniarkom, fizjoterapeutom. Ich kompetencje są największym majątkiem każdej tego typu placówki.
D.L.: Panie dyrektorze dziękując za rozmowę życzę przede wszystkim zdrowia, ale także satysfakcji i radości z aktywności, na które nie było dotychczas czasu.
Dyrektor Janusz Jerzak został wielokrotnie wyróżniony odznaczeniami państwowymi, resortowymi i regionalnymi, między innymi: Złotym, Krzyżem Zasługi, brązowym i srebrnym Medalem Zasłużony dla Dolnego Śląska, Medalem Zasłużony dla Wrocławia, dwukrotnie odznaką Zasłużony dla Ochrony Zdrowia.