Skrót artykułu Strzałka

W tych trudnych momentach lekarz musi tylko zacząć rozmowę, a potem chcieć posłuchać, co mówi druga strona. I szczerze odpowiadać na to, o co jest pytany – mówi dr Krzysztof Szmyd, kierownik Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”. Ale tak naprawdę nie ma jednego sposobu na taką rozmowę. Jak więc sobie z tym radzić?

Doktorze, proszę mi powiedzieć, jak to jest z tą śmiercią?

W tych trudnych momentach lekarz musi tylko zacząć rozmowę, a potem chcieć posłuchać, co mówi druga strona. I szczerze odpowiadać na to, o co jest pytany – mówi dr Krzysztof Szmyd, kierownik Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”. Ale tak naprawdę nie ma jednego sposobu na taką rozmowę. Jak więc sobie z tym radzić?

„Moje przemyślenia są proste: nie ma człowieka, który by nie umarł. Łącznie z papieżem. Skoro jest to nieodwołalne i nieodwracalne, to nie ma się czego bać” – mówił prof. Zbigniew Religa, znakomity polski kardiochirurg pytany o swój stosunek do śmierci. Słowa to znamienne. Trudniej jednak o równie jednoznaczną deklarację, gdy pytanie przeformułujemy: „Jak rozmawiać o śmierci z ludźmi umierającymi i z ich bliskimi?”. Ta sytuacja bywa o wiele bardziej stresująca i nieodgadniona. O to, jak sobie z nią radzą, zapytaliśmy przedstawicieli różnych specjalności medycznych.

Nigdy nie wolno odbierać nadziei

Prof. dr n. med. Andrzej Gładysz, znakomity wrocławski zakaźnik

Do końca nie pozbawiałem nikogo nadziei, choć często na podstawie objawów, charakteru choroby i jej stadium wiedziałem, że śmierć takiego człowieka jest nieunikniona. Zawsze starałem się stwarzać pacjentowi nadzieję. Nie ukrywałem prawdy, nie okłamywałem – przyznawałem, że trzeba się liczyć ze wszystkim, ale nie wolno nie wykorzystać wszelkich możliwych, dostępnych metod. Jeszcze jako młody lekarz zawsze walczyłem do końca. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że trzeba umieć skalkulować, na ile ta walka jest sensowna. Nie wolno bowiem bezsensownie przedłużać cierpienia, np. przetaczając krew za wszelką cenę tylko dlatego, że „jedynie to można zrobić”, choć doskonale wiem, że wszystko to już nie pomoże. Natomiast starałem się być przy takim chorym do końca, uspokajać go.

Często (jeśli była to osoba wierząca) rozmawialiśmy o świecie przyszłym – o tym, czego człowiek po śmierci może się spodziewać i że nikt z nas nie jest w stanie (nawet dysponując najtęższym rozumem, wyobraźnią i pokorą) wszystkiego sobie wyobrazić i skalkulować. A jeśli to była osoba wierząca, dodawałem, że trzeba się tak przygotować, by w przyszłym życiu to się ewentualnie wyrównywało. Ludziom wierzącym mówiłem, że to zostanie nagrodzone w przyszłym życiu.

Do dzisiaj przed oczami mam niektórych pacjentów umierających w mojej obecności. Kiedy robiłem specjalizację w klinice hematologicznej spotykałem młodych ludzi, którzy cierpieli na ostrą białaczkę szpikową. To był dla mnie istny koszmar – do dzisiaj widzę ich twarze. Doskonale pamiętam matkę, która umierała właśnie na taką białaczkę, a miała 6-miesięczne dziecko. To był potworny dramat… To zostaje w człowieku na całe życie.

„Mamo, Tato, mimo tego, że już mnie nie ma, to chcę Wam powiedzieć, że bardzo Was kocham”

Dr n. med. Marek Ussowicz, pediatra, onkolog dziecięcy z Ponadregionalnego Centrum Onkologii Dziecięcej „Przylądek Nadziei”, pracownik Katedry i Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu

W dzisiejszych czasach śmierć dziecka stanowi niewyobrażalny dramat dla rodziców ale dzięki szczepieniom, antybiotykom i postępowi cywilizacyjnemu jest bardzo rzadka. W średniowieczu tylko jedno dziecko na troje dożywało dorosłości, a jeszcze w XIX wieku epidemie chorób zakaźnych mogły doprowadzić do śmierci wszystkich dzieci w rodzinie. Dziś dzieci najczęściej giną w wypadkach albo umierają z powodu chorób wrodzonych. W Polsce rocznie u 1300 dzieci rozpoznajemy choroby nowotworowe, ale dzięki temu, że w ciągu ostatnich 40 lat nastąpił wielki postęp, jesteśmy w stanie uratować ponad 70% z nich. W wielu chorobach, które jeszcze 20 lat temu były praktycznie nieuleczalne, możemy wyleczyć 50-60% pacjentów. Niestety, mimo stosowaniu nowych leków i poprawie warunków w szpitalach nie jesteśmy w stanie uratować każdego. Dla wielu dzieci szpital staje się drugim domem, bo leczenie może trwać kilka lat, a choroba potrafi nawracać i całkowicie wywracać normalne życie. Widzimy na co dzień kruchość życia i każdy z nas nosi wewnętrzny sprzeciw wobec cierpienia dzieci. Każdy onkolog cieszy się z sukcesów, ale też przeżywa śmierć swoich pacjentów. Nie jest łatwo wytrzymać takie obciążenie, kiedy dzień po dniu, miesiąc po miesiącu towarzyszymy rodzinom i dzieciom w chorobie i odchodzeniu.

Musimy sobie zdawać sprawę, że jesteśmy tylko ludźmi, więc nawet hołdując odkryciom naukowym i wdrażając nowe technologie, jesteśmy ograniczeni tym, że jesteśmy tylko ludźmi. W ostatnich dwóch latach koronawirus pokazał nam nasze miejsce na świecie, ale też przypomniał, jak ważne jest bycie dobrym człowiekiem. Wbrew dominującym administracyjnym wizjom zapewnienia klientom usług medycznych i rozliczaniu produktu medycznego, utrzymanie człowieczeństwa i wartości humanistycznych w medycynie jest niezwykle ważne. Dajemy nadzieję i szanse na wyleczenie, ale każdy z nas musi osiągnąć dojrzałość pozwalającą na pogodzenie zaangażowanej walki o życie dziecka z poszanowaniem jego prawa do resztek szczęścia rodzinnego i godnej śmierci. Siła charakteru małych pacjentów budzi w nas podziw i zaskakuje dojrzałość ich myślenia. Dzieci wyrwane z normalnego życia szybko się rozwijają i rozumieją wiele spraw znacznie lepiej, niż nam dorosłym się wydaje. Martwią się nie tylko o siebie, ale o swoich bliskich, a nawet o ukochane zwierzaki.

Niedawno umarła jedna z naszych pacjentek, która mając 7 lat, zostawiła rodzicom przejmujący testament zaczynający się od słów: „Mamo, Tato, mimo tego, że już mnie nie ma, to chcę Wam powiedzieć, że bardzo Was kocham”. Rodzice chorujących i umierających dzieci doświadczają tego, że dziecko nie jest dane na zawsze i niczego nie można wymóc na życiu. Staramy się im pomagać w takich chwilach. Mamy w Klinice rozwiniętą pomoc psychologiczną, duszpasterską i tworzące się grupy wsparcia. Co roku wspominamy dzieci, które odeszły, na poświęconych im mszach, w ten sposób oprócz strony religijnej pokazujemy, że trwa pamięć o naszych pacjentach i chcemy, by dobre chwile spędzone z dziećmi nie przepadły na zawsze.

Chory człowiek musi sam zasygnalizować gotowość na taką rozmowę

Mgr Dorota Błażewicz, psycholog w Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”, przez wiele lat pracowała też w hospicjum dla osób dorosłych

To, że od lat pracuję w opiece paliatywnej, w hospicjum (stacjonarnym, domowym, dla dorosłych wcześniej, a teraz – w dziecięcym) to upewnia mnie (wiem, że to śmiesznie brzmi), że śmierć jest i że to element życia – jak wiele innych. Tyle że doświadczamy jej w inny sposób niż pozostałych spraw. Każdym innym doświadczeniem można się podzielić z bliskimi ludźmi, a śmiercią – nie. Nie możemy powiedzieć nikomu, czym ona jest, bo na trwałe „wypisuje nas z życia”.

Jak mówić ludziom o niej? Dla mnie bardzo ważne jest to, by w czasie pracy z pacjentami podążać za nimi – jeżeli ktoś jest otwarty, by o tym mówić, jest gotowy na taką rozmowę, to rozmawiamy. Ale nie zawsze tak się dzieje – nawet gdy pacjent już jest w hospicjum i teoretycznie powinien mieć świadomość, że jest jej już znacznie bliżej niż dalej. Nie ma jednego schematu postępowania w takiej sytuacji. Ważne jest, by mój rozmówca był na to gotowy, bo wtedy otwierają się przestrzenie pozwalające rozmawiać o tym. Kiedy ktoś mnie pyta: „Co będzie, gdy jutro umrę?”, wiem, że to jest dla mnie zaproszenie do rozmowy. Musę być gotowa do słuchania – taka jest zresztą główna rola psychologa: nie mówić, ale słuchać czy ewentualnie zadawać pytania.

Z kim trudniej rozmawiać o śmierci – z dorosłymi czy z dziećmi? Różnie bywa, wszystko zależy od gotowości do rozmowy, o której wspomniałam. Nierzadko dzieci są dużo bardziej dojrzałe i to one przygotowują rodziców na swoją śmierć! Czasami bliscy dzieci po ich śmierci dopiero sobie uświadamiają, że to, co robiło dziecko, było przygotowywaniem np. mamy czy taty na ten trudny moment. Dzieci cierpiące na poważne choroby nie są „inne” – rzeczywiście przez swoje doświadczenia dojrzewają w przyspieszonym tempie. One doświadczają tego, że nie mogą się bawić, chodzić do szkoły, spotykać ze znajomymi, jeździć na rowerze, pojechać na wakacje. Wiedzą, że wiele rzeczy nie jest oczywistych.

Pacjent zasługuje na prawdę i tak jest uczciwie

Dr n med. Krzysztof Szmyd, pediatra, specjalista medycyny paliatywnej, prezes zarządu i kierownik Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”, autor książki „Nie boję się śmierci”

Jako pracownicy hospicjum jesteśmy w dosyć komfortowej sytuacji, bo w sumie rzadko rozmawiamy bezpośrednio z pacjentem. To nie dziecko siedzi przed nami po drugiej stronie stołu, ale jego rodzice. Chodź oczywiście od czasu do czasu trafia się taki moment, że choroba pacjenta to nowotwór. Ale nie zajmuje centralnego układu nerwowego, więc w takiej sytuacji ten człowiek prawdopodobnie będzie zupełnie świadomy i wtedy trzeba stanąć naprzeciwko niego.

Natomiast lekarzom i studentom mówię zawsze, byśmy nie bali się tych rozmów do przodu, bo to jest bez sensu. Często, gdy próbujemy sobie taką sytuację wyobrazić i wtedy prawie każdy dochodzi do wniosku, że taka rozmowa o śmierci to coś nie do zrobienia! No bo jak to zrobić – pójdę, stanę przed ludźmi, będę im mówić coś tak okropnego, że właśnie życie się kończy i nic się na to nie da poradzić.

Trzeba jednak również wziąć pod uwagę kontekst tej sytuacji – naszym pacjentem jest np. nastolatek z chorobą nowotworową. Nie jest bowiem tak, że hospicjum pojawia się w jego procesie leczenia znikąd, a więc wszystko szło świetnie, młody człowiek miał być zdrowy, nagle wchodzi na salę ktoś z personelu hospicjum, mówiąc: „Dzień dobry, teraz hospicjum się tobą zajmie”. Przecież taki pacjent wie, co się z nim dzieje. Wie, że ma za sobą kilka poprzednich etapów: że choroba nie ustępuje albo że nawraca, że jego stan fizyczny był kiepski na początku leczenia, potem się poprawił, ale dzisiaj znowu się pogorszył, że dolegliwości jest więcej niż kiedykolwiek w życiu, że rodzice wychodzą z sali, a potem wracają jacyś tacy zapłakani i smutni. Poza tym jest coś, co nazywam mądrością korytarza szpitalnego – kiedyś, gdy byłem tuż po studiach, myślałem, że gdy się pacjentowi czegoś nie powie, on tego nie będzie wiedział. Dzisiaj wiem, że pacjenci doskonale wiedzą, po co do nich przyszedłem i czym się zajmuję. Nie muszę wszystkiego mówić…

Często zaczynamy takie rozmowy w sposób delikatny. Jestem zwolennikiem mówienia prawdy i bardzo tego bronię – uważam, że pacjent zasługuje na prawdę i tak jest uczciwie. Ale z drugiej strony tyle tej prawdy mu dajmy, ile on jej chce, ile potrzebuje.

Jeśli już przechodzimy do rozmowy z rodzicami, czyli tego, z czym najczęściej mamy do czynienia, to uważam, że nie mogę nie powiedzieć, że jestem z hospicjum – to dla mnie warunek niezbędny, by dalsza rozmowa miała sens. Nie mogę oszukiwać, że jestem jakimś tam doktorem nie wiadomo skąd – zajmuję się opieką paliatywną, muszę więc mieć pewność, że druga strona rozumie, co to tak naprawdę znaczy. Szczerze mówiąc, rzadko trzeba takie rzeczy wyjaśniać szczegółowo. W momencie, gdy pojawia się opieka hospicyjna, pacjent ma za sobą wszystkie inne etapy. Zwykle już wszystko wie – właśnie dlatego jest nam łatwiej pod tym względem. To też powoduje, że chory albo jego bliscy mają względem nas konkretne oczekiwania: żeby tak zaopiekować się cierpieniem, by chory człowiek nie cierpiał. Cała nasza wiedza i doświadczenie temu właśnie mają służyć. Jeśli chcemy rozmawiać, tak naprawdę niewiele więcej trzeba – w tych trudnych momentach lekarz musi tylko zacząć, a potem chcieć posłuchać, co mówi druga strona i szczerze odpowiadać na to, o co jest pytany. Kiedy człowiek się w to zagłębi, nie jest to sprawa bardzo trudna. Domyślam się jednak, że najtrudniej jest ruszyć z miejsca.

Staram się też pacjentom pozwolić zadawać pytania – nie można domykać drzwi. Trzeba dać przestrzeń na rozmowę. Czasami najważniejsze pytanie pada wtedy, gdy już wychodzę z pokoju. Ważna jest więc taka chęć słuchania człowieka do ostatniej chwili – bywa tak, że jadę do rodziny, rozmawiamy o czymś trudnym, rozmowa się kończy, a ktoś z domowników chce mnie odprowadzić do samochodu. Okazuje się, że w domu rozmawialiśmy godzinę, a przy samochodzie jeszcze dwie kolejne godziny. Trzeba dać czas i pozwolić drugiej stronie wypowiedzieć wszystko, co drzemie w środku.

Śmierć z poziomu komórki

Dr hab. n. med. Andrzej Wojnar, prof. nadzw. NWSM, kierownik Zakładu Patomorfologii DCO we Wrocławiu, Konsultant Wojewódzki w Dziedzinie Patomorfologii dla Województwa Dolnośląskiego

O śmierci człowieka jako całości psychosomatycznej należy mówić i ją przypominać. Śmierć (mors) zawsze była i zawsze będzie. Życie jest śmiertelną chorobą – jak mawia jeden z moich kolegów. Śmierć dotknie też naszych bliskich – prędzej czy później. Z czym kojarzy mi się słowo „śmierć”? Będąc lekarzem specjalistą histopatologiem pracującym w szpitalu onkologicznym, myślę przede wszystkim o śmierci komórki czy o śmierci usuniętej chirurgicznie tkanki. Ona ulega śmierci, zatrzymują się jej procesy życiowe, ale natychmiast utrwalona nie ulega zmianom pośmiertnym i stanowi fotografię morfologiczną swego stanu zażyciowego. A więc śmierć, ale fotografia życia – to podstawa histopatologii. Może też wystąpić śmierć tkanki w żywym organizmie. Wtedy mówimy o martwicy. Może ona być rozpływna (np. rozmiękanie mózgu) czy skrzepowa (np. zawał). Może też być zgorzel (gangrena) sucha, wilgotna lub gazowa. Na poziomie komórki może też wystąpić śmierć w żywym otoczeniu, jako śmierć zaprogramowana, czyli apoptoza – to odpowiedź organizmu w szeregu sytuacji fizjologicznych i patologicznych.

Natomiast śmierć człowieka to ustanie życia wszystkich komórek i narządów, co powoduje stwierdzane w czasie sekcji zwłok zmiany pośmiertne niepewne (ustanie krążenia i oddychania, oziębienie i bladość powłok) oraz pewne (stężenie pośmiertne, plamy opadowe i autolizę, czyli zmiany gnilne). Tylko że tych sekcji zwłok jest coraz mniej ze względów organizacyjno-prawnych oraz pełnej diagnostyki zażyciowej, a patomorfolog (zwłaszcza w ośrodkach onkologicznych) niemal nie odchodzi od mikroskopu, od stołu pobierania wycinków i od komputera.

Najczęściej rozmawiam z ludźmi o śmierci już wtedy, gdy ich bliscy odeszli

Ksiądz Tomasz Filinowicz, kapelan Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”

Truizmem będzie stwierdzenie, że temat śmierci jest tematem tabu dla wielu ludzi. Także dla tych, a może zwłaszcza dla tych, którzy wyczuwają jej bliskość. Pamiętam z czasów studenckich spotkanie, gdy mierzenie się z tematem śmierci przestało być czysto akademickim zagadnieniem, a stało się realnym pytaniem ojca, który na chwilę odszedł od łóżka swej córki, by zapytać mnie, co ma zrobić. Czy powiedzieć dziecku, widząc jego wolę życia, że lekarze nie mają już pomysłu na dalsze leczenie? Czy powiedzieć, że umiera?

Dziś, po kilku latach pracy jako kapelan w hospicjum dziecięcym, pytany o rozmowy o śmierci uświadamiam sobie, że najczęściej rozmawiam o niej post factum. Kiedy już dziecko umarło, śmierć przestała być mniej lub bardziej mglistą wizją przyszłości, a stała się twardą rzeczywistością, której trzeba stawić czoła, ludzie chcą o niej mówić. I właśnie wtedy najczęściej mam okazję rozmawiać o śmierci.

Mam też takie doświadczenie, że gdy stan zdrowia dziecka zaczyna się pogarszać, a lekarze podpowiadają, że według ich wiedzy życie zaczyna dogasać, rodzice próbują się przygotować na śmierć. Czasem pytają sami, czasem my – jako zespół hospicyjny – podpowiadamy temat. Rozmowy są różne, bo i ludzie są różni. I chyba nie ma jednej uniwersalnej reguły, jak rozmawiać o śmierci poza tą jedną, że z każdym inaczej. Gdy zaczynamy rozmowę, najpierw staram się słuchać. Potem – jeśli jest taka potrzeba – delikatnie podprowadzam do tematu. Poruszam kilka wątków, jakby wskazując kilka ścieżek, którymi moglibyśmy pójść w rozmowie. Ale wybór pozostawiam drugiej stronie – w pełnej wolności, by nikogo nie ciągnąć na siłę tam, gdzie iść nie chce. Często okazuje się, że rozmówcy, mając we mnie wsparcie, wchodzą na te ścieżki, o których istnieniu wiedzieli, w kierunku których już wiele razy patrzyli, ale zawsze bali się tam iść samotnie.

Chory powinien móc umrzeć w swoim domu, wśród bliskich

Lek. Anna Krzyszowska-Kamińska, lekarka rodzinna z Dolnośląskiego Związku Lekarzy Rodzinnych-Pracodawców

Kilka dni temu zmarł wujek mojego męża – bardzo miły i dobry człowiek. Zmarł w domu wśród rodziny. Lekarz z hospicjum domowego zadecydował, żeby przestali go męczyć kroplówkami, sondami itp. Dostawał tylko morfinę przeciwbólowo i po to, żeby zmniejszyć duszności. Powoli w ciągu dwóch dni spokojnie pożegnany z rodziną i pojednany z Bogiem zasnął. Taka powinna być śmierć – pełna spokoju, godności i sacrum. Ta była zbyt wczesna – nowotwór okazał się bezwzględny.

Śmierć jest nieunikniona i powinniśmy się z nią pogodzić, chociaż rozstanie zawsze bardzo boli. W mojej praktyce najczęściej spotykam się z odchodzeniem starych lub bardzo ciężko chorych ludzi. Na szczęście nigdy nie musiałam towarzyszyć rodzinie przy umieraniu dziecka – nie wiem, czy emocjonalnie bym to zniosła. Czuję dużą satysfakcję, jeśli potrafię tak, jak wspomniany lekarz z hospicjum namówić rodzinę do zaprzestania uporczywej terapii i pozwolenia osobie starej lub chorej umrzeć w domu, wśród najbliższych.

Kiedyś zostałam wezwana do prawie stuletniego człowieka, który był już w agonalnym stanie. Prosiłam córkę, żebyśmy zapalili świecę i się pomodlili (rodzina deklarowała, że jest wierząca), bo tego pana godziny są już policzone i nie ma sensu nic więcej robić. Bliscy nie zgodzili się. Wezwali karetkę pogotowia, gdy wyszłam. Starszy pan zmarł na noszach gdzieś u drzwi SOR-u. Nie tak powinna wyglądać śmierć…

Inna z moich pacjentek skończyła sto lat. Była cudowna, super – chodziła na spacery z walkmenem na uszach. Kiedyś zadzwoniła, prosząc o wizytę domową. Stwierdziłam infekcję górnych dróg oddechowych i zaproponowałam leczenie. Jednak ta pani zadeklarowała, że niczego już chce. Pragnie się jedynie pożegnać, bo wie, że lada moment umrze. Rzeczywiście, następnego dnia rano rodzina zadzwoniła, żeby stwierdzić zgon. Pani (zgodnie ze swoim życzeniem) była pięknie ubrana we własnoręcznie uszytą czarną suknię, elegancie buty i perły na szyi. Zawsze była elegancka, zadbała więc o to, by wyglądać godnie również po śmierci. To było niesamowite: rodzina pogodzona, spokojna, bez pretensji, że wczoraj byłam, a dzisiaj babcia zmarła, więc pewnie popełniłam błąd.

Kilka lat temu miałam też pacjentkę chorą na raka jajnika. Potwornie cierpiała mimo wielu mieszanek leków przeciwbólowych. Była bardzo dzielna, szanowała swoich rodziców i mnie, nigdy nie miała jakichkolwiek pretensji. Rodzice tak ją kochali, że nie pozwalali odejść – dużo o tym rozmawiałyśmy. Rano poprosiła, by tato poszedł po bułki, a mama ugotowała jej kisiel. Kiedy wrócili do jej pokoju, już nie żyła. Zadzwonili po mnie. Nigdy nie widziałam tak uśmiechniętej twarzy po śmierci – widać było, że przestała cierpieć. Odeszła dużo za wcześnie, ale bardzo spokojnie i godnie .

Drugą stroną tego medalu są problematyczne przepisy: ciągłe przepychanie się o to, kto ma stwierdzić zgon, kto wypisać jego kartę statystyczną. Przepisy dotyczące tych spraw i pochówku są stare, anachroniczne i absolutnie nie przystają do rzeczywistości. Kiedy mój pacjent umiera nad ranem w domu, rodzina dzwoni i prosi o stwierdzenie zgonu. Pielęgniarka składa kondolencja, mówi, jak osobę zmarłą ułożyć w łóżku, podpowiada, by zdjąć jej biżuterię, zamknąć oczy, podwiązać żuchwę, przykryć prześcieradłem i maksymalnie schłodzić pokój. Dodaje, że lekarz przyjdzie za kilka godzin, bo musi przyjąć żywych, a u zmarłego muszą się pojawić plamy opadowe, które są pewną oznaką śmierci. I rzeczywiście – tak przekładamy pacjentów, by po około trzech godzinach zdążyć pojechać do domu zmarłego i wypełnić dokumenty. Te są, niestety, coraz trudniejsze do wypełnienia. Jest tak za sprawą późniejszych odszkodowań – często to rodzina naciska, żeby lekarz wpisał zawał, bo wtedy dostaną wyższe odszkodowanie. Jeśli nie chcemy wpisać tego, czego życzy sobie rodzina, nierzadko bliscy żądają sekcji zwłok. Tyle tylko, że jej zlecenie nie leży w gestii lekarza rodzinnego. Bywa, że dochodzi na tym tle do przykrych awantur – bolesnych w obliczu śmierci. Zawsze pamiętam, że rodzina przeżywa traumę, staram się być spokojna, cicha, wyrozumiała, ale konsekwentna w zachowaniu.

Większy problem gdy pacjent umiera po południu – wtedy jest pat . Pogotowie ratunkowe nie przyjedzie do godziny 18.00, a po wybiciu tej godziny ja jestem teoretycznie już po pracy. Rozżalona rodzina pyta, co robić. Zwykle za sprawą wielkich emocji szybko dochodzi do awantury. Zazwyczaj, gdy tylko sytuacja na to pozwala, idziemy zająć się formalnościami w swoim prywatnym czasie – już po 18.00. Ale przecież jesteśmy zwyczajnymi ludźmi – czasem mamy umówionego dentystę, wywiadówkę albo jakąś imprezę rodzinną…

Ogromnym problemem jest również wystawienie karty zgonu, jeśli pacjent był reanimowany. Jeśli były wykonywane czynności lecznicze, powinien to zrobić lekarz pogotowia. Bardzo często jednak dostajemy protokół zgonu, a jeśli wystawimy kartę na tej podstawie, to bierzmy na siebie całą odpowiedzialność – również przyszłe roszczenia związane na przykład z tym, że wpisano niewłaściwe rozpoznanie i w efekcie rodzina nie dostała odszkodowania.

Dlaczego w ogóle warto rozmawiać z dziećmi o śmierci?
Anna Jankowska, pedagog, autorka blogu Nietylkodlamam.pl

Rozmowy z dziećmi o śmierci i przemijaniu zawsze są trudne. Trzeba brać po uwagę wiek i przede wszystkim wrażliwość rozmówcy. Do tego dochodzą kwestie religii, które warto przemyśleć, zanim maluch zada takie pytanie. Dla niektórych to będzie piękna opowieść o niebie i aniołach, z czym łatwiej mu się pogodzić. Dla innych będą to fakty związane z fizycznością i organami w ciele, co już dziecku oczywiście trudniej będzie przyjąć bez wcześniejszego przygotowania.
Zazwyczaj jednak w rozmowach o śmierci jest niewiadoma i to – wbrew pozorom – najlepsze, co może być – przyznanie, że nie wiemy, co dzieje się po śmierci. Najważniejsze w takich rozmowach jest poczucie bezpieczeństwa dziecka i informacje przystosowane do jego możliwości poznawczych. Zrozumienie tematu przemijania jest kluczem. To naturalna część życia, a dzieci są jej ciekawe. I jeśli pytają tak po prostu, nie dlatego, że ktoś bliski zmarł, tym bardziej warto podjąć temat.
Trudność polega na tym, że często sami się śmierci boimy, nie rozumiemy jej i zwyczajnie nie chcemy o niej mówić. Jak powiedzieć maluchowi, że ktoś bliski (lub on sam) kiedyś umrze? I druga (nie wiem, czy nie ważniejsza) sprawa: jak pomóc dziecku przejść przez czas żałoby i bolesnej tęsknoty? O wiele łatwiej byłoby po prostu unikać tego tematu. Nikt nie jest „twardzielem”, kiedy trzeba powiedzieć małemu człowiekowi o umieraniu i przygotować na trudne pożegnanie. Smutek jest naturalną reakcją na jakąś stratę. Najczęściej kojarzy się ze śmiercią, ale niekoniecznie jest za każdym razem tak drastycznie. Czasem dziecko coś zgubi i jest mu smutno. Smutek rzadko jest „czystą” emocją, częściej odczuwamy go w połączeniu z innymi, np. tęsknotą, lękiem, gniewem, rozczarowaniem. Może być też odczuwany w połączeniu z radością. Warto rozmawiać o wszystkich dziecięcych emocjach.
Ktoś może się zastanawiać: po co się smucić? Do czego jest nam to potrzebne? Zwłaszcza rodzice tak miewają, bo patrzenie na smutne dziecko jest przykrym doświadczeniem. To ważne, żeby dobrze zrozumieć potrzebę smutku i jego funkcję. Jedną z nich jest informacja dla świata, że dzieje się coś nie tak, że potrzebuję pomocy. Ważna jest też umiejętność radzenia sobie ze smutkiem. I to chyba najtrudniejsze, bo proszenie o pomoc w takich sytuacjach jest bardzo trudne. Podobnie zresztą jak umiejętne jej udzielanie. W przypadku rozmowy o śmierci potrzebny jest też smutek. Zamiast więc unikać tego tematu, lepiej pomóc dziecku przejść przez rozmowę na spokojnie, pokazując przemijanie w przyrodzie: drzewa, cykl życia. Wtedy jest łatwiej i to w naturalny sposób. Wspominając bliskich i uświadamiając, że żyją w naszej pamięci, ale też w przedmiotach. Na przykład miasta są dziedzictwem, które zostały po nich, ale też dzieła sztuki czy wolność.
Unikając tematu śmierci, zwłaszcza gdy dziecko pyta o nią wprost, możemy sprawić, że zacznie o niej myśleć jak o tabu, czymś strasznym. Będzie widziało zdenerwowanych dorosłych, a wyobraźnia dopowie resztę…
Po co więc i w jaki sposób rozmawiać z dziećmi o śmierci? Właśnie po to, by nie produkować w ich głowach tematów zakazanych. Nie wyolbrzymiać nieznanego. Ale też po to, żeby dać im szansę docenienia seniorów i budowania wspólnych wspomnień, bo w zderzeniu ze śmiercią, właśnie one pozostają żywe. Ich śmierć nie pokona.

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?