Skrót artykułu Strzałka

Rozmowę z pacjentem, poinformowanie go o stanie jego zdrowia i możliwej terapii uważa na podstawę skutecznego leczenia. Twierdzi, że edukacja (tak lekarzy, jak ich pacjentów) jest podstawą skuteczności medycyny.

Decydując się na bycie lekarzem, zakładamy, że lubimy ludzi i kontakt z nimi

Rozmowę z pacjentem, poinformowanie go o stanie jego zdrowia i możliwej terapii uważa na podstawę skutecznego leczenia. Twierdzi, że edukacja (tak lekarzy, jak ich pacjentów) jest podstawą skuteczności medycyny. Nic dziwnego, że dzięki takiemu podejściu do rzeczy pacjenci przyznali mu tytuł „Lekarz 10-lecia przyjazny pacjentom onkologicznym na Dolnym Śląsku”, a Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji Nowotworowej tytuł eksperta edukacji nowotworowej. Z dr. n. med. Radosławem Tarkowskim z Oddziału Chirurgii Onkologicznej Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Legnicy rozmawia Maciej Sas.

dr n. med. Radosław Tarkowski

 

Maciej Sas: Życie, kobiecość, godność – to wszystko jest zagrożone kiedy kobieta słyszy diagnozę: nowotwór piersi. To też pokazuje, że trudną specjalność pan wybrał, bo trzeba sobie radzić z taką sytuacją i z obawami pacjentki o to, co dla niej najważniejsze.

Radosław Tarkowski: Moim zadaniem, jako lekarza jest pomóc tym osobom, które znajdą się w sytuacji trudnej, niekiedy dla nich krytycznej, a więc dowiadują się o tym, że rozpoznanie jest takie, a nie inne.

Ale czasem mają mizerne pojęcie, co to może oznaczać?

‒ Mogą czuć się zagubione, zwłaszcza w obliczu potężnego stresu, jakim jest rozpoznanie raka. Tymczasem medycyna, którą proponujemy, jest w większości przypadków skuteczna i pozwala na wyleczenie. Można powiedzieć, że każda z tych osób ma szansę na uniknięcie śmierci, okaleczenia. I to nie jest tak, że przekazuję tylko złe informacje, odchodzę i zostawiam z nimi pacjentkę. Oferuję skuteczne rozwiązanie. Tak więc ta pierwsza informacja, że pojawił się nowotwór, powinna być przekazana w odpowiedni sposób i łączy się z kolejną (bardzo ważną), że jest możliwe leczenie. W każdej sytuacji można coś zrobić dla pacjenta i nikt nie zostaje sam. Niekiedy wyleczenie nie jest możliwe, ale zawsze pozostaje jakiś cel do osiągnięcia – rozmowa o tym i sposób jej prowadzenia są bardzo ważne.

To, o czym pan mówi, zakłada jedną rzecz, która (z tego, co słyszę od lekarzy) nie jest oczywista: umiejętność rozmowy, ale takiej ludzkiej, zrozumiałej, a nie operowania 14 trudnymi sformułowaniami zaczerpniętymi z łaciny. Trzeba umieć i chcieć…

‒ To prawda, ale decydując się na bycie lekarzem zakładamy, że lubimy ludzi i kontakt z nimi. Są bardzo istotne specjalizacje, w których może bezpośredniego kontaktu nie ma, np. patomorfolog, ale wtedy ma się kolegów, którzy bez wsparcia patomorfologa nie byliby w stanie podjąć optymalnego działania. Działamy z zespole. Usłyszałem kiedyś od epidemiologa: „Nie mam pacjentów, mam kolegów”. Zakładam, że on (epidemiolog, z którym rozmawiałem, był mężczyzną) też z tymi kolegami musi jakoś współdziałać. I żaden/żadna epidemiolog czy patomorfolog nie jest samotną wyspą, więc ich bardzo ważna działalność wymaga interakcji i umiejętności komunikacyjnych. Natomiast jeśli chodzi o ludzi, zwłaszcza pacjentów, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji, rzeczywiście wymaga to czujności, uważności, życzliwości i empatii. Po części są to cechy wrodzone, ale to też kwestia wychowania i wytrenowania. Bardzo istotna jest również rola nauczycieli – przecież każdy z nas ma swoich nauczycieli, mistrzów, kierowników specjalizacji, zanim sam stanie się nauczycielem. Widzimy dobrych chirurgów, widzimy też niekiedy złych. Widziałem wielokrotnie, jak należy się zachować, ale widziałem też, jak nie należy i wyniosłem ważne lekcje. Za wszystko jestem Im wszystkim bardzo wdzięczny! Oprócz tego istnieje cały system szkolenia, który (niestety) nie jest dostępny u nas. Być może dałoby się stwierdzić, że jest dostępny, ale nie został sformalizowany albo są to ledwie jego początki.

A może nie jest doceniany na równi z innymi elementami leczenia związanymi ściśle z terapią? A z tego, co pan mówi, odpowiednia rozmowa ma też znaczenie terapeutyczne?

‒ Oczywiście, ma znaczenie i pewnych rzeczy można nauczyć, bo istnieją stosowne algorytmy – tak, jak algorytmy postępowania w sytuacji zagrożenia w samolocie. Przed każdą podróżą słyszymy to samo, mamy to więc wdrukowane, ale zawsze jest to powtarzane. Nikt nie pyta, ile razy byli państwo na pokładzie samolotu i czy możemy sobie to odpuścić, bo pewne rzeczy są oczywiste.

Powtarzanie jest w końcu matką nauki…

‒ To wcale nie są sprawy oczywiste i warto to robić. Podobnie jak w umiejętnościach klinicznych i technicznych, niezbędnych w polu operacyjnym, możemy wyszkolić ludzi w zakresie miękkich kompetencji. Np. jak poprawnie udzielać informacji o niekorzystnym rozpoznaniu – czasem pacjenci opowiadają, jak wyglądało ich pierwsze zetknięcie z chorobą. Jak sprawnie komunikować się z innymi osobami z zespołu, zgłaszać błędy, walczyć ze stresem, unikać wypalenia itp. Atul Gawande, analizując sytuację w szpitalach klinicznych w USA pisze, że połowa błędów chirurgicznych wynikała z braku doświadczenia, 43% – z nieodpowiedniej komunikacji, 33 – ze zmęczenia (Gawande A, Zinner M, Studdert MD i wsp. Analysis of errors reported by surgeons in three teaching hospitals. Surgery 2003, 133:614-21). Jeżeli ktoś nie wie, jak przekazać złą informację, to rodzi się poważny problem.

Pan był wzorowym uczniem? Świadczy o tym niedawne wyróżnienie „Lekarz 10-lecia przyjazny pacjentom onkologicznym na Dolnym Śląsku”. To docenienie, a trochę też połechtanie próżności (jak każdego z nas), ale też ogromne wyzwanie.

‒ Rzeczywiście, ale jestem świadomy, że nikt nie jest idealny – ja też nie jestem i nie byłem (uśmiech). Jestem natomiast bardzo szczęśliwy z powodu tej nagrody – tym bardziej że przyznają ją pacjenci. Nie jest to coś, co czasem zdarza się w działalności quasi biznesowej, kiedy dzwoni telefon i ktoś mówi: „Został pan doceniony jako chirurg roku, otrzymał pan Laur Pacjenta. Jeżeli wpłaci pan 348 złotych, to przyślemy panu dyplom, który może pan powiesić na ścianie w gabinecie i ten dyplom będzie świadczył o tym, że jest pan rzeczywiście znakomitym lekarzem”.

Nie wiedziałem, czym jest Fundacja Alivia, zanim nie pojechałem na uroczystą galę wręczenia tych dyplomów. Tam spotkałem ludzi, którzy tę fundację założyli. To osoby, które dowiedziały się w przeszłości, że są chore na nowotwór. Ich historie były przejmujące o tyle, że oni byli np. młodymi ludźmi z małymi dziećmi i dowiadywali się, że mają zaawansowany nowotwór z przerzutami i nikłymi szansami na wyleczenie. Ale szukając najlepszych możliwości terapii, docierali do zagranicznych ośrodków, do decydentów, tworzyli pisma umożliwiające im zrefundowanie czy osiągnięcie niezbędnej terapii, która kilka lat później pozwoliła im stanąć na deskach tego teatru (spotkanie z fundacją miało miejsce na deskach teatru w Warszawie) i opowiedzieć swoją historię. Jak oni mówili o tym, oprócz tego, że im się udało, to chcieliby, by tak samo udało się jak największej liczbie chorych. Dlatego założyli fundację, która zajmuje się zbieraniem środków, ale też szerzeniem informacji o tym, gdzie warto się leczyć, gdzie działają wyspecjalizowane szpitale przyjazne pacjentom onkologicznym i kogo szukać, kto może pomóc. Dlatego stworzono kategorie szpitali i lekarzy przyjaznych pacjentom w dziedzinie onkologii, żeby pomóc ludziom, a nie tylko po to, byśmy przyjechali i poklepali się po plecach, zaspokoili swoją próżność i powiesili na ścianie w gabinecie dyplom.

Jest to więc swego rodzaju drogowskaz dla ludzi, którzy potrzebują pomocy?

‒ Tak to zrozumiałem. To było bardzo budujące, dlatego jestem szczęśliwy, bo zostałem wybrany dzięki opiniom pacjentów – tak samo moi koledzy, których tam spotkałem i z czego się bardzo cieszę. To bardzo cenne, bo dzięki temu widzę, że to, co robię działa w praktyce, a więc nie tylko chirurgia, którą uprawiam, ale również medycyna i edukacja nowotworowa oraz sposób, w jaki idę drogą medycyny.

Przy wspomnianej edukacji chciałbym się na moment zatrzymać. Z punktu widzenia mnie, jako człowieka z zewnątrz, trudne jest zmierzenie się z rzeczami trudnymi dla kobiety stającej naprzeciwko śmierci: „wygram albo nie”. Zwłaszcza że rak piersi jest chyba tą chorobą, która zbiera największe żniwo w Polsce. W przypadku wielu innych chorób leczenie nie zostawia tak wielu śladów albo takie, które są do zaakceptowania. Natomiast w przypadku tego nowotworu leczenie jest trudne i niejednoznaczne. Leku likwidującego chorobę (jak choćby w przypadku WZW C) jeszcze się nie doczekaliśmy.

‒ Można wyleczyć większość pacjentek. Oczywiście nie wszystkie, niestety, i o tym musimy pamiętać. Ale według ostatnich danych opublikowanych w Polsce, odsetek osób przeżywających 5 lat (bo o takich kategoriach mówimy) sięga prawie 80%. W Stanach Zjednoczonych jest to 89% (są pewne dysproporcje, które mogą wynikać z różnych przyczyn, być może ekonomicznych). Pamiętajmy, że system działający u nas nie jest do końca taki zły. Mówiąc o 90% w Stanach, możemy też przypomnieć sobie na przykład film „Okup”, kiedy dziecko bohatera granego przez Denzela Washingtona cierpi na chorobę serca, a on prosi o wykonanie przeszczepu serca, który może uratować synka. Tymczasem lekarz odpowiada: „Pan nie ma ubezpieczenia, bo pana pracodawca płacił tylko połowę stawki, żona pracuje na czarno w sklepie od kilku miesięcy, a operacja kosztowałaby zawrotną sumę pieniędzy”. Jak z tego wynika, nasze realia nie są takie czarno-białe.

Ma pan rację, ale też wyleczalność jest okupiona wieloma wyrzeczeniami i bólem.

‒ Tak, leczenie jest agresywne i nieprzyjemne. Ale medycyna oparta na dowodach daje najwyższą możliwą skuteczność. Nie jest to skuteczność 100-procentowa, ale bliska 80%, więc można powiedzieć, że mamy większe szanse, by uniknąć zagrożenia, niż przegrać. Oczywiście nie można powiedzieć, że jest to błaha choroba i da się ją wyleczyć, jak każdą grypę (bo też nie każdą grypę można wyleczyć i pacjenci miewają ciężkie powikłania). Jako onkolog z pełną pokorą mogę przyznać, że część pacjentek tracimy i dowiadujemy się o tym, że umierają.

Jestem chirurgiem, więc w większości przypadków spotykam pacjentki na początku drogi, kiedy koncentrujemy się na tym, by usunąć guz, zachować optymalny kształt piersi lub poprawić go, jak najlepiej wykonać rekonstrukcję. Potem, już po operacji udzielam informacji, że guz został usunięty z dobrym marginesem, że węzły chłonne, które pobrano do badania były wolne od zmian, i że rokowanie w związku z tym jest dobre. Ale potem u części z tych pań (po kilku czy kilkunastu latach) pojawiają się przerzuty. Wtedy, jakkolwiek mówi się, że leczenie staje się leczeniem choroby przewlekłej i szanse są coraz większe, to możliwość wyleczenia już jest inna – mniejsza. I ta sytuacja jest dużo trudniejsza.

Mówiąc o etapach, które są brane pod uwagę w przypadku tych pacjentek wspomniał pan o czymś, co pośrednio jest takim znakiem rozwoju ostatnich lat, czyli wzorem Zachodu to leczenie jest skojarzone w breast unit. To oczywiście ma swoje odzwierciedlenie w statystykach – dzięki takiemu rozwiązaniu szybciej i skuteczniej leczymy. Podkreśla pan również znaczenie mądrej edukacji, ale ona bywa traktowana na zasadzie: „Teraz trochę sobie pogadajmy i może coś z tego wyniknie…”. A jak zrozumiałem z pańskich wypowiedzi, słowa mają też znaczenie terapeutyczne. Jakie?

‒ Arcyważny jest pierwszy moment, w którym pacjent dowiaduje się, że jest chory na nowotwór. Wtedy można wzbudzić nadzieję i w każdej sytuacji to robię. Mocno staram się to osiągnąć. Można tę rozmowę przeprowadzić tak (jak czasem można usłyszeć z relacji pacjentów), że się tę nadzieję zgasi i spowoduje dramatyczną traumę, a to sprawia, że chory traci wiarę w leczenie.

Dobrze napisana instrukcja obsługi sprawia, że czymś się posługujemy skuteczniej, a zła potrafi zniechęcić?

‒ Tak, pewnych rzeczy można się nauczyć, a wiele innych wynosimy z domu, mamy określony zasób cech. Kimkolwiek jesteśmy, zawsze możemy podnieść poprzeczkę i stać się bardziej skuteczni.

Pacjent, który to od lekarza dostanie, łatwiej przejdzie przez leczenie?

‒ Jeżeli postępujemy według określonych wzorców, jeżeli koncentrujemy się na pacjencie, jeżeli poświęcamy mu odpowiednią ilość czasu, to efekt jest dużo lepszy! Dużo łatwiej współpracuje się z pacjentem, który jest w odpowiedni sposób edukowany, informowany – on darzy nas zaufaniem, a praca przebiega zupełnie inaczej. Można ten temat ciągnąć dalej: zupełnie inna jest odporność takiego pacjenta, większe szanse na wyzdrowienie, lepsze gojenie, bo umysł ma potężny wpływ na to wszystko. Mówi o tym książka Paula R. Martina, jak umysł działa na układ immunologiczny („Umysł, który szkodzi. Mózg, zachowanie, odporność i choroba”; inne książki tego pisarza, które polecam to: „Seks, narkotyki i czekolada” o uzależnieniach i „Liczenie baranów” – o śnie). To nie jest tylko kwestia tego, czy czujemy się dobrze, czy źle, czy cieszymy się porankiem i świecącym słońcem, czy może jesteśmy smutni, bo ktoś zrobił nam jakąś przykrość, powiedział coś złego. Albo trafiliśmy na niekompetentnego lekarza, który jest gburem – w dwóch zdaniach powiedział, że mamy raka i mamy się wynosić, a operacja będzie wtedy, kiedy będzie…

To jest jedna strona tego medalu. Druga jest taka, że pacjent odpowiednio wyedukowany potrafi sam zobaczyć, że coś jest nie tak i skuteczniej można go leczyć.

‒ Takie leczenie jest skuteczniejsze, bardziej efektywne i rzadziej pojawiają się problemy. Podam przykład: spotkałem kiedyś pacjentkę, która powiedziała, że w Stanach Zjednoczonych rozpoznano u niej nowotwór. Przyjechała do Polski, by się leczyć. Oczywiście zaoferowałem leczenie – powiedziałem, jak to może wyglądać, że omówimy to jeszcze na spotkaniu zespołu wielospecjalistycznego (konsylium). Przedstawiłem jej konkretną perspektywę. Potem zapytałem, czy wybór leczenia w Polsce to kwestia ubezpieczenia. Odpowiedziała, że nie, bo ma bardzo dobrą polisę, która pokrywa wszystkie metody leczenia skojarzonego, cokolwiek to jest. Ale wcześniej jej siostra chorowała na raka piersi – trafiła do szpitala, miała rehabilitację, była przygotowana do zabiegu. Już po nim została tam 2-3 dni i została wypuszczona do domu. Moja pacjentka opowiadała, że poszła do chirurga, który powiedział „Przyjęcie do szpitala jutro o 19.00, operacja o 20.00, a następnego dnia rano o 7.00 mąż może odebrać panią do domu”. A ona się nie zgadzała z czymś takim. Pomyślałem, że to bardzo dziwne, choć może ze względów technicznych możliwe… By się przekonać, zapytałem o komentarz koleżankę, która pracuje w Stanach Zjednoczonych (bierze udział w opracowywaniu standardów postępowania w Amerykańskim Towarzystwie Chirurgów i działa w AACE). Pomyślałem, że pierwszy argument za krótkim czasem hospitalizacji to maksymalnie wysoka liczba pacjentów m.in. ze względów finansowych – wtedy wszyscy są zadowoleni (czas oczekiwania jest krótki, refundacja wysoka). Usłyszałem, że przyczyna jest całkiem inna. Z przeprowadzonych tam badań wynika, że im pacjent krócej przebywa w szpitalu, tym mniejszy jest jego stres, zmniejsza się liczba powikłań zapalnych, nie ma zakażeń szpitalnych. Oczywiście to nie jest tak, że ta osoba jest tak wyrzucona na bruk po kilku godzinach i nie wie kompletnie, co się dzieje. Wcześniej się spotykają, ucząc pacjentki, ale też ich osoby bliskie, jak myć ręce, zmieniać opatrunki, pojemniki przy drenach, na co zwrócić uwagę. Oni są tego wszystkiego nauczeni – to jest proces, a wszystko zostało ujęte w ramy określonych procedur. Wcześniej była konsultowana przez anestezjologa, wykonano niezbędne badania. Dzięki temu pacjentka przychodzi do szpitala właśnie o 19.00, o 20.00 jest operowana, a następnego dnia o 7.00 mąż podjeżdża, zabiera ją do domu. Tam ona zdrowieje w swoim łóżku i to wszystko przebiega dużo szybciej, łatwiej, a jednocześnie kobieta jest bezpieczna.

Ale tej pani to nie pasowało?

‒ Nie, ale ona chyba o tym nie wiedziała. Natomiast rzeczywiście taki kilkudniowy pobyt w szpitalu, jak to drzewiej bywało, tak naprawdę nie był lepszy. Być może części chorych wydaje się, że jest lepiej, jeżeli dłużej będą pod opieką lekarza czy pielęgniarki. Ale tak naprawdę, jeżeli możemy ten czas skrócić, to trzeba tak zrobić, bo są dowody na skuteczność takiego postępowania – wszystko to zostało przebadane i dowiedzione. To jest lepsze, więc do tego dążymy. Ale oczywiście pacjentka musi o tym wiedzieć, czyli musi czuć się zaopiekowana, zadbana, nie może mieć wrażenia, że zostanie potraktowana instrumentalnie, że ktoś wytnie fragment jej ciała i po kilkunastu godzinach „wyrzuci” ją ze szpitala, tylko będzie wiedziała, że jest starannie zaplanowane dla jej dobra.

Czyli nie liczy się tylko to, co zostało powiedziane, ale i to, jak to zrobiono.

‒ No tak, bo tylko wtedy taka informacja jest kompletna i wtedy można leczyć skutecznie.

Tu, jak słyszymy od pana, nie sprawdza się stara rosyjska maksyma: „Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz”.

‒ Zdecydowanie i dlatego edukacja jest tak bardzo ważna. Dzięki niej pacjent wie, co się będzie działo, jest świadomy, jak będzie przebiegał proces leczenia, tego, jaka jest istota jego choroby i co się będzie działo na kolejnych etapach. Wie, że ma szansę i jaki jest sens leczenia – że chemioterapia nie jest za karę, tylko po to, by zmniejszyć ryzyko nawrotu choroby, że będzie dużo mniej prawdopodobna sytuacja, że za kilka lat odezwą się bóle kości, bo pojawią się przerzuty. Z drugiej strony wie też, jak przebiega jego leczenie i to, że nie jest piłeczką pingpongową, która krąży między chemioterapeutą, radioterapeutą i chirurgiem. Każdy zajmie się fragmentem swojej działki, w odpowiednim czasie wyśle tego pacjenta dalej i ktoś mu tam znowu wszystko wyjaśni albo i nie… Wiem od pacjentek (bo dużo z nimi rozmawiam), że to działa. Pacjentki przekazują swoje wrażenia i to jest bardzo cenne, nie tylko w formie nagrody w Warszawie. Keneth Shestak w doskonałej książce poświęconej reoperacjom z powodu powikłań w chirurgii piersi napisał: „Poinformowana pacjentka jest Twoim największym sprzymierzeńcem”. Dzięki temu wiem, co można poprawić, co jest dobre, co ludzie doceniają. I wiem, że należy tą drogą iść.

Powiedział pan: „Wiem, co można poprawić”. Często mówi się (słusznie), że Dolny Śląsk w leczeniu nowotworów piersi mocno wspiera panie, bo rzeczywiście to nie tylko we Wrocławiu ta pomoc jest dostępna. Pan leczy w Legnicy, ale podobnie jest w Jeleniej Górze, w Wałbrzychu i tak dalej. Ten system działa coraz skuteczniej. Ale wspomniał pan o tym, by wiedzieć, czego brakuje. Co przydałoby się, by to wszystko działało u nas jeszcze lepiej?

‒ Na pewno jest to sieć breast units, czyli tych oddziałów dedykowanych chorym na raka piersi. Wytyczne europejskie mówią, że jeden taki oddział powinien przypadać na 150-200 tysięcy osób.

A na Dolnym Śląsku mamy około 1,5 miliona kobiet…

‒ Jak z tego wynika, mamy zbyt mało takich oddziałów. To sprawia, że czas oczekiwania na leczenie w niektórych ośrodkach jest bardzo długi. Powinien być skrócony, bo to by się wszystkim opłaciło. Jestem przekonany, że to byłby taki element, który mógłbym poprawić – plus nieustanne szkolenia całego personelu. Wszyscy jesteśmy szkoleni, a problem tkwi w tym, że nas jest za mało – przede wszystkim lekarzy! Gdy popatrzymy na statystyki, to w Unii Europejskiej jesteśmy pod tym względem na szarym końcu. W tej chwili poprawia się to, próbuje się poprawić sytuację, zwiększając nabór na studia medyczne. Tworzone są nowe filie uczelni i nowe wydziały medyczne. Zobaczymy, jak będzie wyglądał efekt, bo w tej chwili wydaje się, że samo zwiększenie liczby studentów niekoniecznie musi prowadzić do sukcesu. Czas pokaże.

Generalnie musi się zwiększyć liczba breast units i ludzi, którzy działają w grupach dedykowanych chorym na raka piersi na różnych etapach. I to też jest oparte na dowodach, bo z różnych badań, które były wykonane w przeszłości, głównie w Europie Zachodniej i USA wynika, że umieralność pacjentek chorych na raka piersi, które były leczone przez ludzi pracujących na takich właśnie oddziałach, jest niższa. Chodzi o zakres od 8% do 30% – to potężna grupa kobiet, których życie zostało uratowane, dlatego że trafiły na odpowiednich specjalistów. To już nie jest czas, w którym każdy robi wszystko, każdy potrafi wyciąć guz z każdego miejsca w organizmie, bo to się nie sprawdza. Myślę, że to można by zmienić. Niezbędny jest też dostęp do metod leczenia skojarzonego, najnowszych metod przeciwciał celowanych, niektórych schematów chemioterapii, co też nie było takie oczywiste i w tej chwili mamy coraz większe możliwości leczenia. Ale tych możliwości jeszcze kilka lat temu nie było. Na szczęście to udaje się zmienić i sytuacja się poprawia.

O sprawie, o którą chcę zapytać, wiele rozmawiałem z lekarzami. W przypadku nowotworów wymienia się otyłość, predyspozycje genetyczne, dietę, ale też powszechności przyjmowania hormonów przez kobiety. Z tej kwestii zwykle robi się (bezsensownie) sprawę polityczną. Nie powinno się więcej mówić o tym, jakie to może nieść konsekwencje?

‒ Tak, ale tu zadajmy pytanie: czy chcemy tej edukacji w tym względzie, czy nie? Bo edukacja na temat nowotworów nie jest specjalnie popularna…

Bo się uderza w coś, co oznacza wielkie pieniądze?

‒ Być może, ale chodzi przede wszystkim o ludzką psychologię. Proszę zwrócić uwagę, jakie są tytuły w portalach internetowych – na 10 informacji 8 mówi o krwi, skandalu i zbrodni. Gdyby natomiast byłyby to informacje dotyczące amputacji z powodu raka, śmierci z powodu nowotworu czy duszenie się z powodu przerzutów do płuc, to pewnie nikt nie chciałby tego czytać. Dlaczego? Bo to coś, co nas przeraża.

Nie zgodzę się z panem – sądzę, że po prostu nikt tego nie próbował zrobić…

‒ Być może. Ale spójrzmy na związaną z tym sytuację w Polsce: widzimy pewien odsetek ludzi, którzy przychodzą z zaawansowanymi nowotworami. Pojawiają się tak późno, bo bali się przyjść wcześniej, dlatego że nadal krąży wiele stereotypów (oczywiście nie w całym społeczeństwie) dotyczących tego, że lepiej guza nie ruszać, nie należy pobierać wycinków. To są rzeczy, o których rozmawiam z pacjentkami pytającymi mnie o to, czy można bezpiecznie pobrać wycinek z guza.

Pan wie, że można by je uratować, gdyby przyszły parę miesięcy albo lat wcześniej?

‒ Prawdopodobnie tak – tego oczywiście nie wiem na 100%. Chodzi mi o obawy ludzi przed naszymi metodami leczenia: niekiedy boją się poddać zabiegowi dlatego, że są jakieś irracjonalne obawy, że operowanie chorego na nowotwór powoduje pojawienie się przerzutów. To nieprawda. Najlepszą metodą leczenia nowotworów jest chirurgia (jest jedną z metod leczenia skojarzonego). Jednak część ludzi wierzy ciągle, że nie powinno się iść z czymś takim do lekarza. Część uważa też, że badania profilaktyczne nie mają sensu: mammografia, kolonoskopia, cytologia – one zdaniem wielu niczemu nie służą. Jaki jest odsetek osób zgłaszających się na te badania? To zwykle 50% albo i mniej w przypadku mammografii, kilkanaście procent w przypadku cytologii, a o kolonoskopii trudno powiedzieć. Po prostu nie korzystamy z tego, że ktoś oferuje nam bezpłatne badania, które pozwalają albo na wykrycie nowotworu we wczesnym stadium i umożliwienie wczesnego podjęcia leczenia, albo nawet wykrycie stanów przednowotworowych. A przecież to wszystko jest oparte na twardych dowodach. Rzecz w tym, że boimy się wywoływać wilka z lasu, chowamy głowę w piasek, bo uważamy, że temat nas nie dotyczy, bo nikt w rodzinie nie chorował, bo żyjemy bardzo dobrze i zdrowo, bo uprawiamy sport ‒ raz w roku jeździmy na nartach przez tydzień w Alpach i pokazujemy zdjęcie na Facebooku. Nie palimy papierosów, mało alkoholu pijemy, nie robimy tego czy tamtego, czyli unikamy edukacji nowotworowej. Jak sądzę, problem tkwi w tym, że nie chcemy szukać tych dróg do zdrowia.

Namawia pan więc do mądrej edukacji – ciekawa pointa tej rozmowy, biorąc pod uwagę, że rozmawiam z chirurgiem…

‒ Zdecydowanie zachęcam do mądrej edukacji, bo dzięki niej możemy znacząco zmniejszyć liczbę chorych na nowotwory. Fundamentalny raport Dolla i Peto z lat 80. XX wieku mówi, że 80% zachorowań na nowotwory jest wynikiem czynników środowiskowych, a one są znane: palenie papierosów, otyłość, zła dieta – nadmiar czerwonego mięsa, cukru, mało warzyw i owoców, brak aktywności fizycznej, nadmierne korzystanie ze słońca, czyli oparzenia skóry. Jeżeli więc mamy wiedzę na temat tych czynników i unikamy ich, a z drugiej strony promujemy zachowania, które pozwalają na zmniejszenie liczby zachorowań, to możemy już na tym etapie osiągnąć sukces.

Druga sprawa to fakt, że znamy objawy chorób nowotworowych. Przychodzimy więc jak najszybciej do lekarza. Nie jest prawdą, że czeka się miesiącami na wizytę u onkologa, bo można do niego trafić bardzo szybko i to również w ramach NFZ. Jeżeli mamy wiedzę na temat podstawowych objawów choroby nowotworowej i odruch, że bierzemy byka za rogi, zgłaszamy się do lekarza, który dalej wyjaśnia i w dużej części przypadków powie: „Rozumiem pani/pana stres, ale to na szczęście okazało się być objawem choroby łagodnej, która daje takie same objawy, więc żadnego zagrożenia nie ma”, ale wyjaśniliśmy to w odpowiednich badaniach, to wtedy może być naprawdę dużo lepiej.

Uściślijmy: edukacja dotyczy nie tylko pacjentów, ale również lekarzy?

‒ Oczywiście – lekarzy, studentów medycyny, terapeutów. Bycie lekarzem jest ciągłym, nieustającym szkoleniem się. Medycyna się zmienia – nie może być tak, że to, czego nauczyłem się 20 lat temu, praktykuję i mówię, że mój profesor to robił i profesor mojego profesora i tak przekaz płynie przez patriarchów wstecz do średniowiecza albo starożytności. Nie – wszystko się zmienia, również metody leczenia. Wierzę w to głęboko i wiem, że można być coraz lepszym lekarzem, coraz bardziej skutecznym tylko dzięki szkoleniu. Przytoczę taką maksymę, którą słyszałem od jednego z moich nauczycieli: Rudolf Virchow, który był bardzo znanym patomorfologiem niemieckim powiedział, że lekarz, który się nie uczy, jest jak kret – obaj poruszają się w ciemności i ślady działalności obu oznaczają kopczyki ziemi…

Teraz już rozumiem prestiżowe wyróżnienie, jakie przyznało panu Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji Nowotworowej (American Association for Cancer Education), czyli największa organizacja na świecie zajmująca się edukacją nowotworową. Mam na myśli tytuł eksperta edukacji nowotworowej.

‒ Tak, dzięki pracy w European Association for Cancer Education oraz współpracy z siostrzaną amerykańską organizacją (AACE) i promowaniu edukacji nowotworowej otrzymałem nominację do Academy of Fellows AACE. To dla mnie bardzo duże wyróżnienie. Cieszę się, że oprócz organicznej pracy w charakterze chirurga onkologa, mogę zmienić coś dzięki edukacji dotyczącej nowotworów. Bardzo cennym doświadczeniem była praca w Katedrze Onkologii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu oraz współpraca w Wojewódzkim Ośrodkiem Koordynującym (WOK) działania przesiewowe, działającym w DCOPiH we Wrocławiu. Działający tam ludzie wykonują wspaniałą pracę w tym zakresie!

Na bloku operacyjnym szpitala Ichilov w Tel Avivie (staż z rekonstrukcji piersi) zobaczyłem cytat z Talmudu: „Jeśli człowiek ratuje jedno życie to tak, jakby ratował cały świat”. Bardzo pięknie napisane, prawda? Jeśli ktoś zmienił coś w swoim życiu, rezygnując z niebezpiecznego nawyku pod wpływem spotkania z onkologiem w szkole czy podczas edukacyjnego wydarzenia, i unikając zachorowania, to właśnie się wydarzyło.

 

Fot. z archiwum R.T.

Zaloguj się

Zapomniałeś hasła?