„Niezwykła operacja w trzebnickim szpitalu. Młody człowiek odzyskał rękę” – tak brzmiał krzykliwy tytuł w „Gazecie Robotniczej” pod koniec października 1971 roku. O wydarzeniach sprzed pół wieku pisze Robert Migdał.
50 lat temu, po raz pierwszy w Polsce, przyszyto odciętą rękę
Tekst Robert Migdał
„Niezwykła operacja w trzebnickim szpitalu. Młody człowiek odzyskał rękę” – tak brzmiał krzykliwy tytuł w „Gazecie Robotniczej” pod koniec października 1971 roku. O wydarzeniach sprzed pół wieku pisze Robert Migdał.
Październik 1971 roku to ważna data w historii medycyny. I polskiej, i światowej. Profesor Ryszard Kocięba, wtedy jeszcze doktor, wraz ze swoim zespołem przeprowadził pierwszą, pomyślną replantację amputowanej całkowicie kończyny. To była druga ręka przyszyta w Europie – wcześniej przeprowadzono udaną replantację ręki w Szwajcarii.
Piła chwyciła najpierw rękaw kurtki
Tak Mieczysław Dołęga pisał w „Gazecie Robotniczej” o wydarzeniach sprzed pół wieku: „Józef Maszkiewicz ma 21 lat i jest ślusarzem w Pafawagu (…), a mieszka przy rodzicach we wsi Skokowa w powiecie trzebnickim. 21 października – czwartek – miał dzień wolny, został w domu i postanowił elektryczną piłą tarczową pociąć trochę drzewa na opał. Tę datę zapamięta na całe życie, ta data może stać się ważną i pamiętną w chirurgii nie tylko polskiej. Wypadek zdarzył się kilkanaście minut po godzinie 11.00. Piła chwyciła najpierw rękaw kurtki, a później lewą rękę, tuż nad nadgarstkiem. Ręka upadła w trociny, jak kawałek drzewa. Młody człowiek nie zemdlał, mówi, że nawet bardzo nie zabolało. Pamiętał o tym, żeby założyć opaskę uciskającą powyżej rany, później kolega założył drugą. Wezwano pogotowie (na szczęście telefon był blisko). Matka (Józek mówi o niej „matula”) zemdlała, ale on nie; pilnował swojej odciętej ręki i uparł się, żeby zawieźli ją razem z nim do szpitala w Trzebnicy”.
Bez ręki nie jadę!
Tylko dzięki uporowi pana Józefa odcięta ręka została zabrana razem z nim do szpitala.
– To jest u człowieka taki naturalny przymus psychiczny, że jak widzi leżący, odcięty kawałek swojego ciała pod nogami, to nie chce się z nim rozstać. Jego odcięta ręka nie była zmasakrowana, była równo ucięta, a na dodatek odcięta na wysokości nadgarstka, bardzo korzystnie, bo nadgarstek to jest bardzo korzystna okolica pod względem anatomicznym – opowiada prof. Jerzy Jabłecki, chirurg ze szpitala w Trzebnicy, uczeń prof. Ryszarda Kocięby. – Gdyby ta amputacja była na wyższym poziomie, np. na ramieniu, to replantacja raczej by się nie udała, bo byłby problem dużej utraty krwi. Poza tym na nadgarstku są skóra i kości z jednej strony i dla chirurga to jest „sympatyczna” okolica, bo nerwy są jasno wyodrębnione na część ruchową i czuciową, a ścięgna też są proste do zszycia, bardziej niż np. w okolicach palców, na śródręczu – dodaje prof. Jabłecki.
Ważna jest też wielkość zespalanych tętnic – na nadgarstku są one duże, a to był plus, bo 50 lat temu zespół chirurgów nie dysponował przecież w czasie operacji żadnym sprzętem optycznym. Na dodatek była to era szwów nawlekanych na nitkę. Na szczęście, jeszcze po pracy w klinice we Wrocławiu, profesorowi zostały szwy naczyniowe i właśnie ich użył do szycia. Był to w medycynie czas bardzo siermiężny i z dużymi kompleksami – uzasadnionymi – lekarze w Polsce patrzyli na Zachód.
Lekarze, siostry zakonne-pielęgniarki i salowa, pani Marysia
„Gazeta Robotnicza” tak opisywała tę sprawę 50 lat temu: „Ordynatorem oddziału chirurgicznego w trzebnickim szpitalu powiatowym jest dr Ryszard Kocięba, wychowanek i długoletni asystent profesora Wiktora Brossa. Anestezjologiem jest jego żona – Lidia Wilowska-Kocięba, poza tym zespół lekarzy chirurgów: Piotr Mozalewski, Deodat Łapczyński, Mirosław Jacaszek i Janusz Kaczmarski. Ten zespół postanowił podjąć walkę z kalectwem młodego człowieka.
Maszkiewicz trafił na oddział około godz. 13.00, a więc blisko dwie godziny po wypadku, o godz. 14.15 rozpoczęła się narkoza, a o 14.30 zabieg. Trwał bez przerwy do godziny 20.05. (…) Tętnice i żyły w tym miejscu mają grubość zapałki. Precyzyjne połączenie kości, szycie naczyń, nerwów, ścięgien, wreszcie skóry. Do tego tętnice trzeba było nadsztukować przeszczepem. Karetka na syrenie jeździła do Wrocławia po krew, a trzeba było wiele litrów. Maszkiewicz sam jest honorowym dawcą krwi.
Lekarze bardzo prosili, aby podkreślić wysiłek nie pojedynczej osoby, ale całego zespołu, także sióstr: Hilgi, Natalii, Teodozji, Klary i bardzo ofiarnej salowej, pani Marysi. Ciekawostką jest to, że operacja nie odbywała się w kompletnej ciszy: z głośników leciała muzyka. Głównie Mieczysław Fogg (najczęściej ulubiona pana profesora – „Pieśń do matki”)”.
– Profesor Kocięba wprowadził ten zwyczaj. Operacje były zawsze bardzo długie – kilkunastogodzinne i żeby skupić się na czymś obok samego, niewielkiego pola operacyjnego, to leciały piosenki z magnetofonu – wspomina prof. Jerzy Jabłecki.
Jak przyszyć rękę? To przeczytali przed operacją, w książce…
50 lat temu technicznie taka operacja rzeczywiście była wyzwaniem. Dlatego można patrzeć na to, co się stało, jak na pewnego rodzaju fenomen. Bo oprócz braku specjalistycznego sprzętu ani profesor Kocięba, ani żaden z lekarzy z jego zespołu, nie zajmowali się chirurgią ręki. To, jak trzeba przyszyć ścięgna, chirurdzy zobaczyli tuż przed przystąpieniem do operacji w… atlasie chirurgicznym.
Takie atlasy chirurgiczne obejmowały np. wycięcie płuca, zaopatrzenie krwiaka śródczaszkowego, a także zszycie ścięgien ręki. No i mimo tego, że nikt wcześniej tym się nie zajmował, to podjęli się tego wyzwania. Ważna tu była osoba profesora Kocięby, wielkiego autorytetu, który miał szerokie zainteresowania. Był uczniem słynnego prof. Wiktora Brossa, chirurga z Wrocławia, twórcy „Wrocławskiej Szkoły Chirurgów”, lekarza, który pierwszy w Polsce, w 1966 roku, dokonał przeszczepu nerki pobranej od żywego dawcy oraz który przeprowadził operację na otwartym sercu.
– I to, że należał do wychowanków prof. Brossa z pewnością miało wpływ na to, że był doskonałym i odważnym chirurgiem, i heroicznie podjął się tak nowatorskiej operacji. Był niezwykle ambitny, był motorem do działania, do robienia rzeczy nowych. Niewątpliwie po takiej świetnej szkole, jaką dostał u prof. Brossa, to jako człowiek prof. Kocięba miał wielkie poczucie własnej wartości. Tacy ludzie, jak prof. Kocięba, nie bali się próbować. Kiedy ja dołączyłem do zespołu, w roku 1978, a od 1976 roku pracowałem w Trzebnicy, w ośrodku, jako wolontariusz, to te operacje replantacji kończyn stały się już pewnego rodzaju rutyną. To już nie była niezwykłość – każdy krok był opracowany. Ale w 1971 roku, podczas pierwszej operacji, z pewnością zadziałało szczęście – mówi prof. Jabłecki.
„Dziewczyna będzie go nadal chciała”
Czemu szczęście? Otóż po pierwsze czas od amputacji: Józef Maszkiewicz w ciągu godziny od amputacji znalazł się na oddziale, więc ten czas niedokrwienia kończyny nie był znaczny. Szczęściem więc było to, że tragedia wydarzyła się niedaleko naszego szpitala w Trzebnicy. Po drugie – stało się to w godzinach przedpołudniowych, więc zespół chirurgów był na miejscu, w pracy – bo gdyby to się stało po południu, to nie byłoby lekarzy, rękę wyrzuconoby do śmietnika i sprawa by się zakończyła zaopatrzeniem kikuta. Po trzecie – replantacja to jest chirurgia naczyniowa, więc po takim treningu naczyniowym, jaki profesor Kocięba uzyskał w klinice we Wrocławiu u Brossa, to ta operacja – pod tym względem – była łatwiejsza.
Odcięcie ręki, jakkolwiek rzadkie, nie było jakąś niezwykłością w tamtych czasach. – Pacjenci przywozili obcięte kończyny – w woreczkach, zawinięte w szmatach, w kieszeni. I nikt nigdzie wcześniej nie zdecydował się ich przyszywać. Trzebniccy lekarze byli pionierami – wspomina prof. Jabłecki. „Wasz sprawozdawca rozmawiał z Maszkiewiczem, dotykał tej przywróconej ręki: jest ciepła, żywa, bije w niej puls i nawet krwawi z drobnych zadrapań. Wszystko wskazuje na to, że ta niezwykła i chyba bez precedensu operacja zakończy się pełnym sukcesem. Józef Maszkiewicz, kiedy ocknął się z narkozy, nie chciał wierzyć, że ma rękę. Teraz od czasu do czasu porusza palcami, choć to trochę boli i cieszy się, że jego dziewczyna będzie go nadal chciała” – pisała „Gazeta Robotnicza” w 1971 roku.
Sukces gonił sukces
W 1972 roku powstał w Trzebnicy jedyny w Polsce Ośrodek Replantacji Kończyn. To była niestety tylko nazwa. Lekarze nie dostali żadnych specjalnych dotacji. To nadal był oddział chirurgii ogólnej, na którym dodatkowo zajmowano się urazami rąk, ale jakby na to nie patrzeć, chory, któremu amputowano rękę w Przemyślu albo Białymstoku, miał szansę tę rękę odzyskać w Trzebnicy. Ten ośrodek był jedyny na terenie całego kraju, przez wiele, wiele lat. Ambicją prof. Kocięby było, żeby niezależnie od dnia i godziny, zawsze był dyżur na okrągło i to dzięki jego autorytetowi udało się to osiągnąć. Nigdzie indziej takich zabiegów nie wykonywano, a prof. Ryszard Kocięba miał świetny zespół. Ta przyszyta w 1971 roku ręka to był początek sukcesów trzebnickich lekarzy, o których mówiła cała Polska.
Profesor Kocięba wprowadził przeszczep palca z nogi do ręki, w miejsce utraconego, bardzo ważnego palca, jakim jest kciuk. Stało się tak dzięki temu, że Kocięba pojechał na fundowany przez ministerstwo staż do Chin i wtedy w 1977 roku tamtejsi chirurdzy wymyślili tę metodę, a lekarze z Trzebnicy wprowadzili ją w Polsce już w 1979 roku. Później, przez kolejne lata, też odnosili kolejne sukcesy. Na przykład w 2006 roku zrobili przełomową operację: transplantację ręki od… zmarłego dawcy (prof. Kocięba już niestety tego nie doczekał). Pacjentem był Leszek Opoka i do dzisiaj ta ręka miewa się nieźle. Do dzisiaj lekarze z Trzebnicy przeprowadzili już siedem takich udanych transplantacji, a u jednego chorego, który miał amputowane obie ręce, przyszyli dwie kończyny.